No
i jesteśmy na wyspie Nusa Lembongan 😁 Pożegnaliśmy naszych
miłych gospodarzy Kenari Homestay z Ubud, którzy ostatniego dnia
obdarowali nas ciasteczkami z zielonej słodkiej fasoli, wodą i
zapiekanymi bananami z mąką zawiniętymi w liście bananowca.
Naszym domem jest teraz mały resort przy plaży Mashroom. Mamy swój drewniany domek w egzotycznym ogrodzie i położony zaledwie kilka minut spacerem od plaży.
Teraz tylko odpoczywamy, ale najpierw
Maciek sprawdził drogę ewakuacji na wypadek tsunami. Już wiemy,
gdzie uciekać i że zdążymy tam w 15 minut. W domku mamy
przygotowany jeden plecak do zabrania w razie alarmu.
Na zdjęciach widać nasz resort, jest piękny, ale gdy wychodzimy za bramy, Bali odkrywa swoją drugą twarz – śmieci! W resortach każdy dba o swoje, jest czysto, wszystko ładne i zadbane, ale na tyłach restauracji i ośrodków leżą sterty śmieci i kiepsko to wygląda. Wiedzieliśmy o tym jeszcze przed podróżą, ale mimo wszystko ten widok smuci i szokuje, do tego w nocy się je pali.
Na
wyspie Lembongan zamierzaliśmy spędzić tylko 4 dni, żeby się nie
zanudzić plażowaniem 😉, a tu proszę, jest tyle do odkrycia:
nasza plaża Mushroom, Sandy Beach, Dream Beach, Devil's tears.
Każda
z nich jest piękna i na żadnej nie radzimy pływać bez doskonałych
umiejętności! Piękny ocean zachęca, żeby wskoczyć na głębokie
fale, ale są one niebezpieczne. Przy Łzach diabła są nawet
tablice z ostrzeżeniami, że można zostać zmytym i wciągniętym
przez falę. Klify zwane łzami diabła robią niesamowite wrażenie.
Obserwujemy, jak ogromną moc mają masy wody oceanu napierające na
urwisko. Widowisko to jest ciekawe nie tylko dlatego, że wielkie
fale roztrzaskują się o skały, ale najlepsze jest chwilę później
z wnętrza skał pod ciśnieniem pryska woda w postaci mgiełki, tak
jakby ktoś ją nagle wypluwał z hukiem. Nic dziwnego, że to
miejsce ma właśnie taką demoniczną nazwę. A najlepsze jest to,
że do każdego z tych miejsce dochodzimy spacerkiem przez wyspę.
Niebiańska
plaża zwana prze Olafa „Morderczą plażą”
Od
naszego domku prowadzi sekretna droga do plaży zwanej Secret Beach.
Ta plaża zazwyczaj dostępna jest dla wszystkich podczas odpływu,
bo można przejść po skałkach i martwej rafie na piaszczysty
brzeg, który w czasie przypływu jest całkowicie niedostępny.
Będąc w naszym domku, wielokrotnie obserwujemy, jak turyści
podjeżdżają na skuterach wyraźnie poszukując drogi na Secret
Beach, ale po rozeznaniu terenu, rezygnują i zawracają. Ścieżka
jest ukryta, ale Maciek znalazł dojście! I właśnie w czasie
przypływu, gdy plaża wydaje się odcięta od świata była duża
szansa, że będziemy na niej sami! Około godziny 10 byliśmy na
plaży, sami! Zrobiła nas duże wrażenie, ale fale okazały się
zbyt silne, żeby zaryzykować pływanie. Maciek został dość mocno
skaleczony przez wielki kamień, który kotłował się w fali
uderzającej o brzeg, a chwilę później nasze buty porwała z
piasku ogromna i silna fala. Dodam, że buty były na samym końcu
plaży! Ratując nasze obuwie, wyrzucone po chwili na brzeg w innym
miejscu, naciągnęłam mięsień i tak kuśtykałam, żeby odzyskać
but Olafa. Nasza Secret Beach okazała się bardzo niełaskawa, więc
po prostu podziwialiśmy piękno, siłę i ogromną moc natury z
brzegu. Potem przyszli miejscowi i tak sprytnie przeskoczyli
kotłujące się falę, że dali radę chwilę popływać.
Na
Bali przyroda powinna być pisana przez duże „P”. Po raz
pierwszy w życiu tak mocno odczuwamy to, co dla mieszkańców zawsze
było oczywiste – siłę natury, nieujarzmionej przyrody wobec
której człowiek staje bezradny i otwiera oczy ze zdumienia. Nawet
tak banalna rzecz jak kąpiel w oceanie uzależniona a jest od
pływów. Są godziny, gdy jest to niemożliwe albo z powodu zbyt
wysokich fal, albo wody nie ma, jakby wyparowała!
Zostawiamy
piękną, niebezpieczną i dziką Secret Beach i idziemy do kolejnej
plaży zwanej tamaryndową. Fale są zdecydowanie słabsze, więc
wskakujemy do lazurowej wody.
Na tej plaży obserwujemy desanty ( na
prawdę wygląda to jak desant piechoty morskiej na ląd 😂)
turystów z Chin, którzy wykupili jednodniową wycieczkę z Bali. Są
oni transportowani z Bali łodzią, która dobija do takiej wielkiej
stacji przesiadkowej, tam podpływają kolejne łodzie z platformą,
po której suchą nogą można zejść na plażę. Na tej wyspie nie
ma czegoś takiego jak pomost, z łódki wskakujemy wprost do wody.
Na szczęście zorganizowane grupy po dopłynięciu idą jeść, więc
mamy na plaży bardzo dużo przestrzeni. Idziemy jednak dalej wzdłuż
klifu, wysoko nad brzegiem i trafiamy na kolejną plażę zwana
kokosową.
To samo miejsce w czasie odpływu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz