marca 15, 2012

Tamaide


Podjeżdżamy do punktu wyjścia i idziemy kamienistą drogą do wąwozu, gdzie wypływa źródełko (Fuente de Tamaide), potem ładna wioska Caserio de la Hoya (kilka tradycyjnych górskich domków). Olaf zrobił się głodny na szlaku, więc ze „wszystko mającego plecaka” wyciągamy alumatę i koc, przewijak, pieluchy, chusteczki, butelki i przygotowaną porcję mleka, robimy mleczko, przewijamy małego turystę pod kamieniem, karmimy i ruszmy dalej, ale na wszystko schodzi nam godzina (w tym krótki relaks i dla nas).

Droga jest łatwa, ale pod górkę i jest bardzo gorąco. Podziwiam Maćka, że idzie z plecakiem, parasolem i Olafem pod górę w tym słońcu. Olaf w chuście usnął już przed dotarciem na szczyt. Tam rozbijamy obozowisko, tzn. znowu przewijanie i karmienie (tym razem zupka i herbatka), ale jest luksus, bo są ławki i murki chronią od wiatru – Olafa trzeba było przewinąć i przebrać w nowe ubranko – taki urok wspinaczki w chuście, pot nosiciela staje się wspólny ;). Maciek wraca tą samą trasą, którą przyszliśmy, ale zajmuje mu to niepełna 40 minut (nam doga zabrała 3 godziny) i wraca po nas już samochodem. Idziemy jeszcze na obiad do restauracji na szczycie z pięknym widokiem i zamawiamy Carne Fiesta (mięso wieprzowe w marynacie grilowane z frytkami, niestety bez bananów) i Carne Cabra, danię, które nam smakowało na Gran Canarii – po prostu mięso kozy. Jest pyszne!
Wracamy do hotelu, jeszcze tylko idziemy na małe zakupy i pochodzić po terenie hotelowym obok basenu, bo jeszcze nie mieliśmy okazji tego zrobić. Potem kąpiel Olafa, nasza, mleko, kolacja z winem na tarasie, plany na jutro i spać.














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger