lipca 20, 2010

Marakesz - ogród Majorelle

 
Zobacz pierwszy wpis z tej podróży
Marakesz: Znowu ciepło, mnóstwo naganiaczy, świeże soczki z pomarańczy, drobne zakupy. Każda sprzedawana na suku rzecz ma duszę. Widzimy chłopców, którzy wycinają podeszwy i przygotowują klej do butów, inni je szyją, kowale wyrabiają metalowe ozdoby na naszych oczach, stolarze wykonują wzorki w drewnie i zaraz coś ładnego z tego powstanie. Chcieliśmy nocować w tym samym hotelu i jeszcze przed wyjazdem w góry zarezerwowaliśmy pokój nr 8, który czekał na nas po przyjeździe.


Ostatni dzień w Maroko postanowiliśmy spędzić, relaksując się w słynnym ogrodzie Majorelle. Dojechaliśmy tam autobusem nr 4 (bilety na autobusy miejskie kosztują 3,5 MAD i kupuje się je u kierowcy). Ogród stworzył malarz, który miał w nim swoją pracownię (obecnie muzeum). To właśnie on odważnie pomalował dom na kolor, zwany dziś błękitem Majorelle’a. Po jego śmierci ogród i dom zakupili Yves Saint Laureat i Pierre Berge. 

Bardzo lubimy takie miejsca, szczególnie podobała się nam kolekcja kaktusów gigantów. W ogrodzie udało się zgromadzić rośliny z 5 kontynentów, których bujna zieleń kontrastuje z pięknym błękitem i żółtymi wazonami. Wstęp jest płatny 30 MAD, ale naszym zdaniem, przeżycie estetyczne warte jest tej ceny. 

Niestety, trafiliśmy też akurat na przyjazd polskiej grupy zorganizowanej. Zapewne nasi strudzeni i zawsze optymistyczni rodacy na wycieczce fakultatywnej będąc, po prostu mieli już dosyć „tego całego okropnego Marakeszu, brudu, smrodu, Arabusów, okropnego jedzenia, a do tego było tak gorąco” (toż to niesłychane w lipcu w Afryce!). „A te wszystkie bambusy w ogrodzie są bez sensu i ja bym to od razu wyciął” – skwitował mężny rodak w sile wieku, w sandałkach, skarpetkach i niezadowolona miną.
 

No i tak oto poczuliśmy, że nasz pobyt powoli dobiega końca, a ojczyzna już do siebie wzywa.

Marakeski port lotniczy jest elegancki, świetnie zaprojektowany, i wszystko super. Do tego jedzie się do niego z centrum tylko jakieś 6 kilometrów, o czym warto przypomnieć taksówkarzowi, ustalając cenę ;)
Stoimy w porządnej kolejce do bramki, ale jakże inna ta kolejka od tej z Mediolanu. Tu również lecimy z wieloma Arabami, ale jakoś mają po jednej torbie, nie wpychają się, dzieci nie krzyczą, pełna kultura!

Wsiadamy do autobusu i już mamy wysiadać na płytę lotniska, gdy nagle kierowca, zamiast nam otworzyć drzwi, odjeżdża i robi kółko na pasie startowym. Drzwi zamknięte, stoimy. Po dłuższym czasie zrobiło się gorąco, więc ktoś po arabsku poprosił kierowcę, żeby otworzył drzwi i zapytał, o co chodzi. Arab przetłumaczył, co mówi kierowca, ale niestety tylko na włoski. Pierwsza myśl: „ Żeby to nie był tylko jakiś wulkan”. Dopiero, gdy na lotnisku pojawiła się obsługa i kazała nam wrócić do hali odlotów, dowiedzieliśmy się, że powodem całego zamieszania jest strajk kontrolerów lotu w Francji, a my przez przestrzeń powietrzną Francji lecimy, więc musimy czekać. Baliśmy się, bo widzieliśmy kilka odwołanych lotów do Paryża, a za to, że przepada nam bilet z Włoch do Krakowa, za który Ryanair nie odpowiada. Na szczęście zapewniono nas, że lot się odbędzie, tylko z opóźnieniem. No i faktycznie, wylądowaliśmy szczęśliwie w Bergamo.

Maroko nas mile zaskoczyło, ponieważ po przeczytaniu wielu blogów i wypowiedzi na forum, nie spodziewaliśmy się niczego szczególnego. Byliśmy już w 2 krajach arabskich, ale Maroko różni się od nich pod względem krajobrazów i zabytków. Po tunezyjskich przygodach również mile zaskoczyło nas podejście sprzedawców i naganiaczy do turystów, bo to, że są, wiedzieliśmy, ale nie byli tak natarczywi, jak ci w Tunezji czy Egipcie. Przy zachowaniu standardowych środków ostrożności nie mieliśmy też żadnych żołądkowych problemów.

Wybrzeże nieco nas rozczarowało pod względem wypoczynku na plaży, ale i tak nam się podobało. Może innym razem lepiej odwiedzić Al  Dżadżidę albo Asillah (choć tam też jest zimna woda, ale może mniej wieje).

Po Szewszawan żadna medina nie będzie już robić takiego wrażenia, tam mogliśmy zostać co najmniej 1 dzień dłużej i pochodzić po górach Rifu.

Wcale nie żałujemy, że nie zwiedziliśmy Casablanki, bo prawie każdy, kto tam był, narzekał, że zmarnował dzień. Za to mile zaskoczył nas gaj palmowy w okolicach Todry.

Lepiej zapłacić 10 MAD więcej i korzystać z państwowych autobusów lub Supratursa (bojkotowanych przez miejscową prywatną mafię autobusową), ale czasem trzeba się niestety z wyprzedzeniem starać o bilety.

Wniosek ostatni, powtarzany od pustyni po Marakesz przez miejscowych, którzy uczą się polskiego od coraz liczniej przybywających Polaków:
„Maroko jest spoko!!!”






































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger