lipca 11, 2018

Bałkańska przygoda - Jajce



W Bośni i Hercegowinie są fajne nazwy miast - jak nie Banialuka, to Jajce. Może to dziecinne, ale wiele radości sprawiało mi odmienianie tej miejscowości przez przypadki.  Spróbujcie na przykład napisać pocztówkę "Pozdrawiamy z...." albo wyobraźcie sobie, że ktoś obiera telefon i mówi: "Cześć, nie mogę zbyt długo rozmawiać, bo właśnie jestem w ...."
Jednak Jajce znane są z innego powodu niż nazwa.
Każdy, kto odwiedza to miejsce, chce zobaczyć znajdujący się w samym centrum miasteczka wielki wodospad. Tu też zaplanowaliśmy nasz drugi nocleg w hostelu niedaleko centrum. Pogoda troszkę się zepsuła i zaczęło się chmurzyć, ale rozpakowujemy się i idziemy oglądać 20 m. wodospad. Wodospad świetnie wygląda z góry, ale chcemy zobaczyć go z bliska i poczuć na twarzy chłodną mgiełkę, więc po prawej stronie schodzimy ścieżką na dół, gdzie w budce kupuje się bilet wstępu. I tutaj zaskoczenie...
Nie przyjmują Euro, można płacić tylko w walucie lokalnej, której nie mieliśmy, bo ogólnie w BIH można w wielu miejscach płacić w Euro lub kartą. Nie rezygnujemy jednak i pytamy ludzi, czy wymienią nam Euro na KM (miejscowa waluta). Bez problemu wymieniliśmy i kupiliśmy bilety wstępu 4 KM (dla turysty) (1 KM dla miejscowych). Idealne miejsce, żeby się schłodzić, bo przy wodospadzie byliśmy cali mokrzy.





 Dobrze, że to nie ultimate selfie ;)



Ale jak się okazało, Jajce to nie tylko wodospad! W okolicach rzeki Plivy znajdują cudne tereny rekreacyjne, zalewy, jeziorka w formie naturalnych basenów i młyny na Plivie. Młyny to po prostu małe domki połączone mostkami, pomiędzy którymi można chodzić, przekraczając małe wodospady.







Wokół znajduje się dość duży zacieniony teren rekreacyjny, który miejscowi wykorzystują do grillowania. A grillowanie w bałkańskim stylu to prawdziwa biesiada. 



Na wielkim rożnie obraca się jagnię, w jednym ze strumieni chłodzą się skrzynki z napojami, całe rodziny na kocach siedzą wokół ognisk, na których kładą wielkie patelnie. Młyny wyglądają bajkowo, więc choć chmurzy się niemiłosiernie i zbiera się na burzę, oglądamy, spacerujemy i robimy zdjęcia, aż w końcu lunęło i musieliśmy uciekać do samochodu. Objechaliśmy zalew i znaleźliśmy kolejne miejsce do plażowania nad wodą.
Gdy przeszła burza,  poszliśmy na stare miasto.






W zasadzie stare miasto jest jedną uliczką ciągnącą się od jednej do drugiej bramy. Całość ma może 300 metrów. Dobrze zjedliśmy w restauracji, która znajduje się w zabytkowym domu (na zdjęciu powyżej), tuż za bramą miasta. Skusił nas ładny taras z widokiem na starówkę i siedziało tam wielu miejscowych, którzy przyszli zjeść niedzielną kolację. Ceny trochę wyższe niż w barach i pizzeriach, ale zależało nam na tradycyjnej kuchni. Zamówiliśmy za dużo, jednej potrawy w ogóle nie zjedliśmy. Cevapci było w bułce (7.50 KM), mixed grill (różne rodzaje mięsa z grilla (kurczak, karczek, wołowina, cevapcze, kiełbasa) do tego wielka pita grillowana. Taki zestaw kosztował 12 KM. Kebaba nie zjedliśmy, bo nie dało się więcej i był najmniej smaczny. Olafowi smakowały za to wszystkie mięsa. 











Po pysznym jedzeniu poszliśmy jeszcze raz nad wodospad. Okazało się, że po zmroku w budce nie ma już nikogo i bez biletów można podejść na taras widokowy pod podświetlany wodospad. Byliśmy tam kompletnie sami, gdyż większość turystów wpada tu za dnia, po to by zrobić zdjęcia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger