Wrocław po raz drugi postanowiliśmy odwiedzić, kiedy Olaf
nieco wydobrzał, bo przyznaję, że od września prawie nie ruszaliśmy się z domu.
26 października otwarto Afrykarium, więc chcieliśmy je zobaczyć. Dodatkowo zachęciła nas prognoza pogody, ponieważ u nas miało padać, a Wrocław miał być słoneczny. Decyzja o wyjeździe była, jak to u nas, spontaniczna, zapadła w czwartek wieczorem.
Troszkę się pomęczyliśmy ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na
nocleg, ponieważ najlepsze miejscówki były już niedostępne – nic dziwnego, to w
końcu długi weekend. Wrocław organizował wówczas imprezy plenerowe, koncerty i
do tego odbywały się targi w Hali Stulecia. Na szczęście udało się znaleźć
dobry hotel, który nie zrujnował naszego portfela. Choć żadne z nas nie miało dnia
wolnego 10 listopada i niestety nie dane nam było cieszyć się przedłużonym
weekendem, dwa dni w stolicy Dolnego Śląska dostarczyły nam wspaniałych
przeżyć.

Po około 2 godzinach jazdy byliśmy już we
Wrocławiu i od razu pojechaliśmy na parking przy Hali Stulecia i Zoo. Ceny za
parkowanie, cóż… trzeba liczyć przynajmniej 30 zł, podobnie jak na parkingu
chorzowskiego zoo.

Wchodzimy główną bramą i od razu stajemy w jednej z długich
kolejek do kas. No tak… Maciek mówił, kupmy bilety przez Internet, a ja, że nie
trzeba, za to teraz trzeba było postać w jednej kolejce do kasy, a później w
drugiej kolejce do wejścia. Na szczęście mieliśmy wózek dla Olafa, a dla rodzin
z dzieckiem w wózku jest osobna bramka bez kolejki. Patrząc na liczbę
odwiedzających zoo, zastanawiamy się, czy od razu ustawiać się do następnej
kolejki prowadzącej do Afrykarium, czy może lepiej korzystać z ładnej pogody,
pochodzić po zoo, a tam iść, gdy już zacznie się ściemniać. Decydujemy się w
pierwszej kolejności na Afrykarium (czas oczekiwania jakieś 20 minut).
Afrykarium chcieliśmy zobaczyć bardzo, choć po tym, co widzieliśmy w Singapurze, nie spodziewaliśmy się, że zrobi na nas jakieś wielkie wrażenie.
Bardziej chodziło nam o Olafa. Na miejscu byliśmy mile zaskoczeni. Nie można porównywać singapurskich oceanariów do tych we Wrocławiu, ale jak się
okazuje Afrykarium to nie tylko rybki. Bardzo nam się podobały foczki,
pingwiny, manaty i to, w jaki sposób urządzono to miejsce. Na odwiedzających
czekają mostki, przejścia, roślinność i oczywiście zwierzęta, które możemy
oglądać z góry - nad wodą i przez szybę - pod wodą. Ogólne wrażenie – super!
Warto trochę postać w tej nieszczęsnej kolejce, a Olaf był zachwycony, podobnie
jak inne maluchy, które przyszły tu z rodzicami. Bilet do Afrykarium jest w
cenie wejścia do zoo (30 zł), więc tym bardziej warto! Kiedy wyszliśmy na
zewnątrz około 15, ujrzeliśmy kolejkę 3 razy dłuższą, niż tę w której staliśmy
w południe, dlatego warto przyjść tu jak najwcześniej. Potem oglądaliśmy inne zwierzęta w zoo.
26 października otwarto Afrykarium, więc chcieliśmy je zobaczyć. Dodatkowo zachęciła nas prognoza pogody, ponieważ u nas miało padać, a Wrocław miał być słoneczny. Decyzja o wyjeździe była, jak to u nas, spontaniczna, zapadła w czwartek wieczorem.
Kiedy zaczęło się robić coraz ciemniej, postanowiliśmy wyjść
z zoo i zobaczyć Halę Stulecia i Pergolę. Oczywiście o tej porze roku, to miejsce
nie jest tak czarujące, jak latem, a to głównie z powodu wyłączonej fontanny.
Wieczorem w hotelu, przeglądając strony
wrocławskich wiadomości, trafiliśmy na komunikat o odbywającym się castingu dla
statystów do nowego filmu Spielberga.
Zainteresował nas ten temat i
postanowiliśmy z samego rana poszukać miejsc, w których powstaje
scenografia do filmu. Nie wszyscy mieszkańcy miasta są zadowoleni z tego
faktu. Kilka
ulic jest wyłączonych z ruchu, są też pewne utrudnienia związane z
adaptacją
starych kamienic na potrzeby filmu. Pojechaliśmy na ulicę Ptasią, żeby
zobaczyć
na własne oczy, jak to rzeczywiście wygląda.
Okolica, którą reżyser
wybrał, jest
dość specyficzna. Stare, nieodnawiane kamienice wykorzystane zostały
jako
naturalna sceneria, a dodatkowo dobudowano w niektórych miejscach
atrapy. Dla
mnie wizyta na planie filmowym jest niesamowitym przeżyciem,
szczególnie, że
akcja filmu zapowiada się ciekawie, a reżyser i odtwórca roli głównej
nalezą do
najbardziej znanych na świecie!
Oczywiście nie spodziewaliśmy się, że
spotkamy
tu Spielberga albo Toma Hanksa, ale sam spacer pomiędzy dekoracjami
wystarczył,
żeby wyobrazić sobie, jak powstaje film. Zazdroszczę mieszkańcom
kamienic, że
będą mogli obserwować, jak wygląda praca na planie, może niektórzy z
nich sami
zagrają w filmie… Baliśmy się, że nie będzie można zbliżyć się do
dekoracji,
tymczasem spotkała nas miła niespodzianka. Idąc w kierunku ulicy Ptasiej
dostrzegliśmy pierwszą atrapę kamienicy w całości zbudowaną ze
styropianu i
trudną do odróżnienia od oryginału. Tam zastaliśmy
ochroniarza, który poinformował nas o zakazie fotografowania i
filmowania wydzielonego
terenu z dekoracjami. Szkoda, bo zdjęcia byłyby świetne, jednak
przestrzegamy
zasad i nie robimy zdjęć. Ochroniarz powiedział, że nie wolno mu
udzielać
żadnych informacji, ale jest tablica informacyjna dotycząca filmu "St. James
Place". Scenariusz filmu, którego akcja toczy się w Berlinie i w Stanach
Zjednoczonych, napisali Joel i Ethan Coen na podstawie oryginalnego tekstu
Matta Charmana. Jego tematem jest pierwsza w historii wymiana szpiegów między
Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Zdjęcia do filmu kręcone są
w Nowym Jorku, Berlinie i Poczdamie. We Wrocławiu zostanie odtworzona część
Berlina z przełomu lat 50. i 60. Na
szczęście zakazu opisywania nie było, więc postaram się opowiedzieć, co
widzieliśmy. Na ulicy Ptasiej i Kurkowej z kamienic znikły tabliczki z polskimi
nazwami ulic i numerami. Parter jednej z kamienic zmienił się w niemiecki
sklep. Na środku ulicy oglądamy i dotykamy szlaban przejścia granicznego między
Berlinem zachodnim i wschodnim. Widzimy drewnianą i jeszcze nie pomalowaną
budkę strażniczą armii amerykańskiej i fragmenty muru z drutem kolczastym. Jest
niedzielny szary i wilgotny poranek. Na ulicach pustki, więc jesteśmy sami. Nagle,
spacerując po tym filmowym przejściu granicznym, uświadamiam sobie, że przecież
właśnie dzisiaj, 9 listopada Niemcy świętują 25 rocznicę upadku muru
berlińskiego! Taki zbieg okoliczności…
Premiera filmu planowana jest za rok w
październiku, ale ja już nie mogę się doczekać. Chcę zobaczyć sceny na granicy,
z tym delikatnym i lekkim, a wyglądającym na ciężki i potężny szlabanem
granicznym. Obok innej ulicy gdzie zaparkowaliśmy, stoi wielki namiot dla ekipy
filmowej (brak zakazu fotografowania).
Później pojechaliśmy do centrum i postanowiliśmy odnaleźć nietypową rzeźbę zatytułowaną „Przejście”, a następnie zwiedzaliśmy gmach Uniwersytetu Wrocławskiego z przepiękną barokową aulą oraz wieżą matematyczną, na której znajduje się taras widokowy. Wchodząc na wieżę, widzimy oznaczenie 17 południka, który przechodzi przez Wrocław.
Zwykle nie zwiedzamy wnętrz i muzeów, ale tu zdecydowanie warto zajrzeć. Muszę przyznać, że obawiałam się reakcji naszego syna, a tu takie wielkie zaskoczenie. Na Olafie barokowa, przesycona barwą aula wywarła duże wrażenie. Zwracał uwagę na szczegóły, na symetrię, podobały mu się rzeźby i zdobienia, a najbardziej zasiadanie w ławach profesorskich.
We Wrocławiu jest wiele możliwości zjedzenia
czegoś
smacznego, ale tym razem wybieramy się do najstarszej restauracji w
Europie.
Początkowo mieliśmy zamiar zjeść coś innego, ale wybranych przez nas potraw nie było.
Zdecydowaliśmy się zamówić polędwiczki z pieczonymi ziemniakami w sosie kurkowym i roladki drobiowe z makaronem w sosie borowikowym. Oczekując na posiłek, zwiedzaliśmy różne sale Piwnicy Świdnickiej. Spodobał nam się klimat, wystrój i ogólny nastrój panujący w tym miejscu. Zwykle, dbając o budżet, nie jadamy w wykwintnych restauracjach, więc może dlatego obawiałam się nieco „nadętej” atmosfery. Tymczasem atmosfera jest tu raczej rodzinna. Grupki przyjaciół i znajomych, kilku zagranicznych turystów, rodziny na niedzielnym obiedzie i tyle. Kiedy już zjedliśmy po pierwszym kęsie, buzie nam się uśmiechnęły od ucha do ucha, ponieważ jedzenie było po prostu bardzo smaczne. Ba, muszę przyznać, że dawno nikt tak nie dopieścił moich kubków smakowych! Po smacznym obiedzie spacerujemy po rynku, żegnamy Wrocław i z obietnicą na ustach: „Jeszcze tu wrócimy”, jedziemy do domu.
Później pojechaliśmy do centrum i postanowiliśmy odnaleźć nietypową rzeźbę zatytułowaną „Przejście”, a następnie zwiedzaliśmy gmach Uniwersytetu Wrocławskiego z przepiękną barokową aulą oraz wieżą matematyczną, na której znajduje się taras widokowy. Wchodząc na wieżę, widzimy oznaczenie 17 południka, który przechodzi przez Wrocław.
Zwykle nie zwiedzamy wnętrz i muzeów, ale tu zdecydowanie warto zajrzeć. Muszę przyznać, że obawiałam się reakcji naszego syna, a tu takie wielkie zaskoczenie. Na Olafie barokowa, przesycona barwą aula wywarła duże wrażenie. Zwracał uwagę na szczegóły, na symetrię, podobały mu się rzeźby i zdobienia, a najbardziej zasiadanie w ławach profesorskich.
Początkowo mieliśmy zamiar zjeść coś innego, ale wybranych przez nas potraw nie było.
Zdecydowaliśmy się zamówić polędwiczki z pieczonymi ziemniakami w sosie kurkowym i roladki drobiowe z makaronem w sosie borowikowym. Oczekując na posiłek, zwiedzaliśmy różne sale Piwnicy Świdnickiej. Spodobał nam się klimat, wystrój i ogólny nastrój panujący w tym miejscu. Zwykle, dbając o budżet, nie jadamy w wykwintnych restauracjach, więc może dlatego obawiałam się nieco „nadętej” atmosfery. Tymczasem atmosfera jest tu raczej rodzinna. Grupki przyjaciół i znajomych, kilku zagranicznych turystów, rodziny na niedzielnym obiedzie i tyle. Kiedy już zjedliśmy po pierwszym kęsie, buzie nam się uśmiechnęły od ucha do ucha, ponieważ jedzenie było po prostu bardzo smaczne. Ba, muszę przyznać, że dawno nikt tak nie dopieścił moich kubków smakowych! Po smacznym obiedzie spacerujemy po rynku, żegnamy Wrocław i z obietnicą na ustach: „Jeszcze tu wrócimy”, jedziemy do domu.
My tu jeszcze wrócimy!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz