grudnia 18, 2014

Afrykańska fauna i flora pod dachem, spacer na planie nowego filmu Stevena Spielberga, 17 południk i obiad w najstarszej restauracji w Europie - wszystko to we Wrocławiu



Wrocław po raz drugi postanowiliśmy odwiedzić, kiedy Olaf nieco wydobrzał, bo przyznaję, że od września prawie nie ruszaliśmy się z domu. 
26 października otwarto Afrykarium, więc chcieliśmy je zobaczyć. Dodatkowo zachęciła nas prognoza pogody, ponieważ u nas miało padać, a Wrocław miał być słoneczny. Decyzja o wyjeździe była, jak to u nas, spontaniczna, zapadła w czwartek wieczorem. Troszkę się pomęczyliśmy ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na nocleg, ponieważ najlepsze miejscówki były już niedostępne – nic dziwnego, to w końcu długi weekend. Wrocław organizował wówczas imprezy plenerowe, koncerty i do tego odbywały się targi w Hali Stulecia. Na szczęście udało się znaleźć dobry hotel, który nie zrujnował naszego portfela. Choć żadne z nas nie miało dnia wolnego 10 listopada i niestety nie dane nam było cieszyć się przedłużonym weekendem, dwa dni w stolicy Dolnego Śląska dostarczyły nam wspaniałych przeżyć.


Po około 2 godzinach jazdy byliśmy już we Wrocławiu i od razu pojechaliśmy na parking przy Hali Stulecia i Zoo. Ceny za parkowanie, cóż… trzeba liczyć przynajmniej 30 zł, podobnie jak na parkingu chorzowskiego zoo. 
Wchodzimy główną bramą i od razu stajemy w jednej z długich kolejek do kas. No tak… Maciek mówił, kupmy bilety przez Internet, a ja, że nie trzeba, za to teraz trzeba było postać w jednej kolejce do kasy, a później w drugiej kolejce do wejścia. Na szczęście mieliśmy wózek dla Olafa, a dla rodzin z dzieckiem w wózku jest osobna bramka bez kolejki. Patrząc na liczbę odwiedzających zoo, zastanawiamy się, czy od razu ustawiać się do następnej kolejki prowadzącej do Afrykarium, czy może lepiej korzystać z ładnej pogody, pochodzić po zoo, a tam iść, gdy już zacznie się ściemniać. Decydujemy się w pierwszej kolejności na Afrykarium (czas oczekiwania jakieś 20 minut). Afrykarium chcieliśmy zobaczyć bardzo, choć po tym, co widzieliśmy w Singapurze, nie spodziewaliśmy się, że zrobi na nas jakieś wielkie wrażenie. Bardziej chodziło nam o Olafa. Na miejscu byliśmy mile zaskoczeni. Nie można porównywać singapurskich oceanariów do tych we Wrocławiu, ale jak się okazuje Afrykarium to nie tylko rybki. Bardzo nam się podobały foczki, pingwiny, manaty i to, w jaki sposób urządzono to miejsce. Na odwiedzających czekają mostki, przejścia, roślinność i oczywiście zwierzęta, które możemy oglądać z góry - nad wodą i przez szybę - pod wodą. Ogólne wrażenie – super! Warto trochę postać w tej nieszczęsnej kolejce, a Olaf był zachwycony, podobnie jak inne maluchy, które przyszły tu z rodzicami. Bilet do Afrykarium jest w cenie wejścia do zoo (30 zł), więc tym bardziej warto! Kiedy wyszliśmy na zewnątrz około 15, ujrzeliśmy kolejkę 3 razy dłuższą, niż tę w której staliśmy w południe, dlatego warto przyjść tu jak najwcześniej. Potem oglądaliśmy inne zwierzęta w zoo.
















Kiedy zaczęło się robić coraz ciemniej, postanowiliśmy wyjść z zoo i zobaczyć Halę Stulecia i Pergolę. Oczywiście o tej porze roku, to miejsce nie jest tak czarujące, jak latem, a to głównie z powodu wyłączonej fontanny.
Wieczorem w hotelu, przeglądając strony wrocławskich wiadomości, trafiliśmy na komunikat o odbywającym się castingu dla statystów do nowego filmu Spielberga. 
Zainteresował nas ten temat i postanowiliśmy z samego rana poszukać miejsc, w których powstaje scenografia do filmu. Nie wszyscy mieszkańcy miasta są zadowoleni z tego faktu. Kilka ulic jest wyłączonych z ruchu, są też pewne utrudnienia związane z adaptacją starych kamienic na potrzeby filmu. Pojechaliśmy na ulicę Ptasią, żeby zobaczyć na własne oczy, jak to rzeczywiście wygląda. 
Okolica, którą reżyser wybrał, jest dość specyficzna. Stare, nieodnawiane kamienice wykorzystane zostały jako naturalna sceneria, a dodatkowo dobudowano w niektórych miejscach atrapy. Dla mnie wizyta na planie filmowym jest niesamowitym przeżyciem, szczególnie, że akcja filmu zapowiada się ciekawie, a reżyser i odtwórca roli głównej nalezą do najbardziej znanych na świecie! 
Oczywiście nie spodziewaliśmy się, że spotkamy tu Spielberga albo Toma Hanksa, ale sam spacer pomiędzy dekoracjami wystarczył, żeby wyobrazić sobie, jak powstaje film. Zazdroszczę mieszkańcom kamienic, że będą mogli obserwować, jak wygląda praca na planie, może niektórzy z nich sami zagrają w filmie… Baliśmy się, że nie będzie można zbliżyć się do dekoracji, tymczasem spotkała nas miła niespodzianka. Idąc w kierunku ulicy Ptasiej dostrzegliśmy pierwszą atrapę kamienicy w całości zbudowaną ze styropianu i trudną do odróżnienia od oryginału. Tam zastaliśmy ochroniarza, który poinformował nas o zakazie fotografowania i filmowania wydzielonego terenu z dekoracjami. Szkoda, bo zdjęcia byłyby świetne, jednak przestrzegamy zasad i nie robimy zdjęć. Ochroniarz powiedział, że nie wolno mu udzielać żadnych informacji, ale jest tablica informacyjna dotycząca filmu "St. James Place". Scenariusz filmu, którego akcja toczy się w Berlinie i w Stanach Zjednoczonych, napisali Joel i Ethan Coen na podstawie oryginalnego tekstu Matta Charmana. Jego tematem jest pierwsza w historii wymiana szpiegów między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Zdjęcia do filmu kręcone są w Nowym Jorku, Berlinie i Poczdamie. We Wrocławiu zostanie odtworzona część Berlina z przełomu lat 50. i 60. Na szczęście zakazu opisywania nie było, więc postaram się opowiedzieć, co widzieliśmy. Na ulicy Ptasiej i Kurkowej z kamienic znikły tabliczki z polskimi nazwami ulic i numerami. Parter jednej z kamienic zmienił się w niemiecki sklep. Na środku ulicy oglądamy i dotykamy szlaban przejścia granicznego między Berlinem zachodnim i wschodnim. Widzimy drewnianą i jeszcze nie pomalowaną budkę strażniczą armii amerykańskiej i fragmenty muru z drutem kolczastym. Jest niedzielny szary i wilgotny poranek. Na ulicach pustki, więc jesteśmy sami. Nagle, spacerując po tym filmowym przejściu granicznym, uświadamiam sobie, że przecież właśnie dzisiaj, 9 listopada Niemcy świętują 25 rocznicę upadku muru berlińskiego! Taki zbieg okoliczności…

Premiera filmu planowana jest za rok w październiku, ale ja już nie mogę się doczekać. Chcę zobaczyć sceny na granicy, z tym delikatnym i lekkim, a wyglądającym na ciężki i potężny szlabanem granicznym. Obok innej ulicy gdzie zaparkowaliśmy, stoi wielki namiot dla ekipy filmowej (brak zakazu fotografowania).


 

Później pojechaliśmy do centrum i postanowiliśmy odnaleźć nietypową rzeźbę zatytułowaną „Przejście”, a następnie zwiedzaliśmy gmach Uniwersytetu Wrocławskiego z przepiękną barokową aulą oraz wieżą matematyczną, na której znajduje się taras widokowy. Wchodząc na wieżę, widzimy oznaczenie 17 południka, który przechodzi przez Wrocław. 




Zwykle nie zwiedzamy wnętrz i muzeów, ale tu zdecydowanie warto zajrzeć. Muszę przyznać, że obawiałam się reakcji naszego syna, a tu takie wielkie zaskoczenie. Na Olafie barokowa, przesycona barwą aula wywarła duże wrażenie. Zwracał uwagę na szczegóły, na symetrię, podobały mu się rzeźby i zdobienia, a najbardziej zasiadanie w ławach profesorskich.



We Wrocławiu jest wiele możliwości zjedzenia czegoś smacznego, ale tym razem wybieramy się do najstarszej restauracji w Europie. 
Początkowo mieliśmy zamiar zjeść coś innego, ale wybranych przez nas potraw nie było. 
Zdecydowaliśmy się zamówić polędwiczki z pieczonymi ziemniakami w sosie kurkowym i roladki drobiowe z makaronem w sosie borowikowym. Oczekując na posiłek, zwiedzaliśmy różne sale Piwnicy Świdnickiej. Spodobał nam się klimat, wystrój i ogólny nastrój panujący w tym miejscu. Zwykle, dbając o budżet, nie jadamy w wykwintnych restauracjach,  więc może dlatego obawiałam się nieco „nadętej” atmosfery. Tymczasem atmosfera jest tu raczej rodzinna. Grupki przyjaciół i znajomych, kilku zagranicznych turystów, rodziny na niedzielnym obiedzie i tyle. Kiedy już zjedliśmy po pierwszym kęsie, buzie nam się uśmiechnęły od ucha do ucha, ponieważ jedzenie było po prostu bardzo smaczne. Ba, muszę przyznać, że dawno nikt tak nie dopieścił moich kubków smakowych! Po smacznym obiedzie spacerujemy po rynku, żegnamy Wrocław i z obietnicą na ustach: „Jeszcze tu wrócimy”, jedziemy do domu.









My tu jeszcze wrócimy!!!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger