Wstajemy
bardzo wcześnie rano i jedziemy do Marakeszu. Jest 13 lipca i Maciek dostaje
miejsce w autobusie nr 13! Od razu przypomina mi się Tunezja 13 lipca w piątek,
gdy nas okradli w Tunisie. Zagryzam zęby i myślę, że to głupoty i wszystko
będzie OK., aż do czasu, gdy zaraz obok naszego siedzenia i prawie na Maćka
stopach ląduje ‘paw’.
Czytaliśmy dużo o chorobie lokomocyjnej Marokańczyków i tym, że normalką jest jazda autobusem z wymiotującymi pasażerami, ale niestety teraz musimy to zobaczyć na własne oczy i poczuć własnym nosem. Niestety, pani, która wsiadła do autobusu, wlała przed odjazdem swojemu maluchowi całą butlę mleka i niedługo potem wszystko, co chwila, lądowało na podłodze, a pani miała to całkowicie gdzieś i nawet nie poprosiła kierowcy o worek, tylko wystawiała malucha jak najdalej od siebie. Postanowiliśmy się natychmiast z pechowego miejsca ewakuować, mimo że bilety były przypisane do konkretnych miejsc. Trudno, najwyżej będziemy udawać, że nie wiemy, o co chodzi, a po angielsku prawie nikt tam się porozumiewa, więc powinni dać nam spokój. I tak też się stało. Jechaliśmy przepiękną trasą przez przełęcz Tiznit, która słynie ze stromych i wąskich zboczy i licznych zakrętów. Z tego też powodu niektórzy pasażerowie zasłaniali okna, robili się zieloni na twarzy i siedzieli z przygotowanymi woreczkami. Potem jechaliśmy przez różową dolinę, gdzie skały i ziemia faktycznie mają różowy kolor. Dla nas ta trasa była bardzo ciekawa i atrakcyjna.
W Marakeszu byliśmy już ok. 13. Od razu idziemy do polecanego przez przewodnik hotelu Essuaira i mimo jego popularności, udaje się nam dostać pokoik z oknem na zewnątrz. Polecamy ten pokój (nr 8) z dwóch powodów: po pierwsze, ma okno na dwór, a nie na dziedziniec – czyli można śmiało zrobić sobie przeciąg i do tego nikt w okna z patio nam nie zagląda, po drugie, jest zaraz obok łazienki, więc słychać, że ktoś już skończył brać prysznic i jak się szybko wystartuje, nie czeka się w kolejce ;) Sam hotel nie jest w super stanie, ale ma wszystko, co trzeba, jest czysty i ma dobry stosunek ceny do jakości (tylko 100 MAD za dwie osoby). Pierwszy kontakt z miastem: bardzo gorąco, specyficznie ‘pachnie’, głośno, kolorowo.
Największa atrakcja Marakeszu – plac Dżemaa el-Fna faktycznie za dnia jest wyludniony i nieciekawy, pełno na nim nachalnych sprzedawców i zaklinaczy węży, treserów małp i kobiet oferujących malowanie henną, dopiero późnym popołudniem i wieczorem ożywa pełnią barw, dźwięków i zapachów. Maćkowi plac nie bardzo się spodobał, a dla mnie był taki, jakim go sobie wyobrażałam.
Wieczorem gromadzą się na nim setki mieszkańców, żeby zjeść w jednej z wielu jadłodajni, w powietrzu unosi się gęsty dym z grilowanych i smażonych potraw, obok stoiska rozkładają sprzedawcy ślimaków oraz wyciskacze świeżych soków z pomarańczy. Jednak najciekawsze widowisko zaczyna się, gdy na ulicy swoje dywaniki rozkładają gawędziarze, sprzedawcy dziwnych ziół i zasuszonych zwierząt, wróżbici i inne dziwne indywidua. Mieszkańcy jeszcze do dziś przychodzą posłuchać dziwnych opowieści, a atmosferę tajemniczości podsycają gazowe lampki, które każdy rozkłada wraz ze swoim małym kramem.
Czytaliśmy dużo o chorobie lokomocyjnej Marokańczyków i tym, że normalką jest jazda autobusem z wymiotującymi pasażerami, ale niestety teraz musimy to zobaczyć na własne oczy i poczuć własnym nosem. Niestety, pani, która wsiadła do autobusu, wlała przed odjazdem swojemu maluchowi całą butlę mleka i niedługo potem wszystko, co chwila, lądowało na podłodze, a pani miała to całkowicie gdzieś i nawet nie poprosiła kierowcy o worek, tylko wystawiała malucha jak najdalej od siebie. Postanowiliśmy się natychmiast z pechowego miejsca ewakuować, mimo że bilety były przypisane do konkretnych miejsc. Trudno, najwyżej będziemy udawać, że nie wiemy, o co chodzi, a po angielsku prawie nikt tam się porozumiewa, więc powinni dać nam spokój. I tak też się stało. Jechaliśmy przepiękną trasą przez przełęcz Tiznit, która słynie ze stromych i wąskich zboczy i licznych zakrętów. Z tego też powodu niektórzy pasażerowie zasłaniali okna, robili się zieloni na twarzy i siedzieli z przygotowanymi woreczkami. Potem jechaliśmy przez różową dolinę, gdzie skały i ziemia faktycznie mają różowy kolor. Dla nas ta trasa była bardzo ciekawa i atrakcyjna.
W Marakeszu byliśmy już ok. 13. Od razu idziemy do polecanego przez przewodnik hotelu Essuaira i mimo jego popularności, udaje się nam dostać pokoik z oknem na zewnątrz. Polecamy ten pokój (nr 8) z dwóch powodów: po pierwsze, ma okno na dwór, a nie na dziedziniec – czyli można śmiało zrobić sobie przeciąg i do tego nikt w okna z patio nam nie zagląda, po drugie, jest zaraz obok łazienki, więc słychać, że ktoś już skończył brać prysznic i jak się szybko wystartuje, nie czeka się w kolejce ;) Sam hotel nie jest w super stanie, ale ma wszystko, co trzeba, jest czysty i ma dobry stosunek ceny do jakości (tylko 100 MAD za dwie osoby). Pierwszy kontakt z miastem: bardzo gorąco, specyficznie ‘pachnie’, głośno, kolorowo.
Największa atrakcja Marakeszu – plac Dżemaa el-Fna faktycznie za dnia jest wyludniony i nieciekawy, pełno na nim nachalnych sprzedawców i zaklinaczy węży, treserów małp i kobiet oferujących malowanie henną, dopiero późnym popołudniem i wieczorem ożywa pełnią barw, dźwięków i zapachów. Maćkowi plac nie bardzo się spodobał, a dla mnie był taki, jakim go sobie wyobrażałam.
Wieczorem gromadzą się na nim setki mieszkańców, żeby zjeść w jednej z wielu jadłodajni, w powietrzu unosi się gęsty dym z grilowanych i smażonych potraw, obok stoiska rozkładają sprzedawcy ślimaków oraz wyciskacze świeżych soków z pomarańczy. Jednak najciekawsze widowisko zaczyna się, gdy na ulicy swoje dywaniki rozkładają gawędziarze, sprzedawcy dziwnych ziół i zasuszonych zwierząt, wróżbici i inne dziwne indywidua. Mieszkańcy jeszcze do dziś przychodzą posłuchać dziwnych opowieści, a atmosferę tajemniczości podsycają gazowe lampki, które każdy rozkłada wraz ze swoim małym kramem.
Śniadanie
jemy w polecanej przez przewodnik knajpce Toubkal, smaczne i niedrogie jedzenie
i z widokiem na plac. Potem zaczynamy zwiedzanie: Zaczynamy od miejsca, w
którym panuje niemiłosierny smród – garbarni. Trzeba się spieszyć, bo po 13 nic
już nie zobaczymy. Znajdujemy ulice, w których mieszczą się garbarnie, jednak
nie da się tu uniknąć naganiaczy przewodników. Nie można tak sobie wejść do
garbarni. Pracownicy bardzo dobrze wiedzą, że dla turystów ich praca stanowi
atrakcję i oczywiście chcą na tym zarobić. Zresztą nie ma się co dziwić, ja też
bym nie pozwoliła, żeby ktoś sobie bezpłatnie robił atrakcję z mojej pracy.
Oglądanie warunków, w jakich pracują rzemieślnicy wyrabiający skóry zwierząt,
jest pouczające. Ludzie ci pracują w niesamowitym smrodzie i zapewne pod
względem higieny i ich zdrowia jest to najgorsza praca, jaką można mieć. W
kadziach wypełnionych gołębimi odchodami i innymi toksycznymi substancjami
brodzą zwykle młodzi chłopcy. Tam skóry pozbawia się sierści i powoduje, żeby
zmiękły. Smród trupiarni powoduje też upał, który w Marakeszu bywa nieznośny.
Człowiek, którego znają pracownicy wchodzi z nami do garbarni ‘you pay little
money – take picture, no problem’. Chodzimy, robimy fotki, facet opowiada o
produkcji i farbowaniu skór. Mówi też, komu nie robić zdjęć, bo sobie tego nie
życzy ‘this man – no pictures!’ Na koniec prowadzi nas do sklepu, w którym jest
już ślicznie ubrany pan władający nienaganną angielszczyzną i oferujący mi
torebkę za jedyne 500 PLN (‘special price’ dla mnie ;). Wychodzimy ze sklepu,
nasz przewodnik upomina się o swoje ‘little money’, które musimy ostro
targować, tłumacząc mu, że za tyle, ile sobie życzy, my w Polsce pracujemy 2
dni! W końcu, kiedy pan przyjmuje do wiadomości, że nie zarabiamy w Euro i nasz
kraj to prawie jak Maroko, z uśmiechem przyjmuje naszą stawkę i sądzimy, że
jeszcze podzieli się zyskiem z pracownikami garbarni, którym m robiliśmy fotki.
Kilka głębszych oddechów dla przeczyszczenia nosa i dalej zwiedzanie: Kubba, medrasa i dawny pałac (dziś muzeum) – bilet do 3 atrakcji to 60 MAD, następnie idziemy zwiedzić pałac Bahia 10 Mad i przechadzamy się uliczkami mediny, tej turystycznej i nieturystycznej. Łazimy po sukach w godzinach małej aktywności sprzedawców, więc tylko od czasu do czasu słyszymy ‘maj frend gud prajs for ju’.
A na sukach: torby, torebeczki, buty, bambusze, lampki, lampiony, imbryki, szklaneczki, lustra, okiennice, meble, tuniki, jedwabie ahh… czego tam nie ma …(chłonę te wszystkie rzeczy węchem i wzrokiem, każda jest super, każdą bym chciała mieć, ale żadna nie mieści się w plecaku). Pękam przy parze skórzanych pantofli i kupuję, mimo świadomości, że juto będę je taszczyć w plecaku pod górę! Ech co tam, takie fajne są…
Kilka głębszych oddechów dla przeczyszczenia nosa i dalej zwiedzanie: Kubba, medrasa i dawny pałac (dziś muzeum) – bilet do 3 atrakcji to 60 MAD, następnie idziemy zwiedzić pałac Bahia 10 Mad i przechadzamy się uliczkami mediny, tej turystycznej i nieturystycznej. Łazimy po sukach w godzinach małej aktywności sprzedawców, więc tylko od czasu do czasu słyszymy ‘maj frend gud prajs for ju’.
A na sukach: torby, torebeczki, buty, bambusze, lampki, lampiony, imbryki, szklaneczki, lustra, okiennice, meble, tuniki, jedwabie ahh… czego tam nie ma …(chłonę te wszystkie rzeczy węchem i wzrokiem, każda jest super, każdą bym chciała mieć, ale żadna nie mieści się w plecaku). Pękam przy parze skórzanych pantofli i kupuję, mimo świadomości, że juto będę je taszczyć w plecaku pod górę! Ech co tam, takie fajne są…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz