lipca 16, 2010

Na dachu Afryki północnej - Jebel Toubkal 4167 m n.p.m.

 
Rano jedziemy na dworzec grand taxi, żeby dostać się do wioski Imlil w górach Atlas. Grand taxi to taki marokański wynalazek – normalny osobowy mercedes (rocznik 70 lub 80). Jak wsiądzie do niego wystarczająca liczna osób, to odjeżdża za miasto. Wystarczająca liczba osób to 6 pasażerów + kierowca, czyli obok kierowcy z przodu na 1 siedzeniu siedzą 2 osoby, z tyłu siedzą 4 osoby – a do Imlilu jedzie się jakieś 2 godziny po krętych górskich drogach. Cała taxi za kurs kasuje 180 Mad, więc wyliczamy, że za osobę wychodzi po 45 MAD i mamy w planie znaleźć 2 chętnych białasów, którzy pokryją z nami koszty brakujących 2 osób, czyli 90 MAD i pojedziemy w 4 osoby. Łatwo nie jest. Jacyś 2 Holendrzy siedzą w taxi, proponujemy, że się do nich dosiądziemy i podzielimy koszt na 4 osoby, ale kierowca się nie zgadza i odjeżdża. Stoimy więc dość długo i żadnych białasków nie widać. W końcu podchodzi trójka Marokańczyków i mają jechać razem z nami.
Jest nas 5 i dlatego ustalamy cenę, ale kierowca żąda od nas po 60 MAD od głowy. W końcu Marokanka ( jak się później okazało mieszkająca obecnie w Belgii) mówi nam, po angielsku, ze powinniśmy płacić po 30 MAD, kłóci się o nas z kierowcą, że zdziera z nas kasę. Babka chciała nam pomóc, ale skończyło się tak, że kierowca prawie ją walnął drzwiami i wyrzucił ze swojego samochodu. Ja nawrzeszczałam na Araba, że bije kobietę (widziałam, że facet aż kipiał ze złości, że kobieta ma czelność na niego podnosić głos, ale zacisnął zęby i wytrzymał tę zniewagę). Wysiedliśmy też z taksówki i poszliśmy z Marokanką do busika, stojącego nieco dalej. Okazało się, że busik jedzie za 7 MAD od osoby do miejscowości Asni, skąd bez trudu znajdziemy połączenie do Imlil. Okazało się, że pomocna dziewczyna i jej znajomi przyjechali tu na wakacje i też jadą w góry, więc jedziemy razem. 

W Asni musimy się przesiąść do kolejnej grand taxi, ale jesteśmy w górach, w wiosce, więc kto tam się będzie przejmował ilością pasażerów. Marokańczycy RADZĄ SOBIE jak mogą. Wsiadamy do sfatygowanego już mocno VW kombi – czyli z tyłu 2 dodatkowe miejsca, na których siadamy w 3 osoby, przed nami siedzą 3 osoby, a z przodu kierowca i pasażer. Z tyłu na workach z marchewką, kurczakami i ziemniakami kładziemy 2 wielkie plecaki. W czasie jazdy taxi zatrzymuje się i bierze kolejne osoby. 

A teraz zagadka: ile osób może się zmieścić w samochodzie osobowym w Maroko? Odp: 11 dorosłych osób – w tym kierowca siedzi na jednym siedzeniu z drugim pasażerem, obok niego jeszcze 2 pasażerów też na jednym siedzeniu (razem 4 dorosłe osoby z przodu) za nimi kolejne 4 dorosłe osoby i za nimi jeszcze 3, a potem bagaże. Na koniec jeszcze kierowca wyjmie spod siebie worek z ziemniakami ; ) Też bym w to nie uwierzyła, więc zrobiliśmy filmik. Jazda tak naładowanym i starym samochodem po krętych i wąskich górskich drogach to oczywiście przeżycie samo w sobie i trudno je opisać słowami.

Dotarliśmy do Imlil – wioski skąd biegnie szlak do schroniska górskiego pod najwyższym szczytem Atlasu. Szlak do schroniska biegnie cały czas pod górę, a samo schronisko znajduje się na wysokości 3200 m n.p.m. Ludzi idących tych szlakiem jest sporo, ale prawie każdy korzysta z pomocy mulników i albo na mule jedzie albo jadą jego bagaże. Okazuje się, że mało jest tam indywidualnych turystów i większość ludzi to grupy zorganizowane (przewodnicy, muły, kucharze, obsługa). 

Ludzie idą sobie z małymi plecakami, a my idziemy z całym dobytkiem, czyli po 2 plecaki i dużo wody. Droga była z pewnością malownicza i przyjemna, ale dla mnie koszmarnie długa i męcząca. Bolały mnie ramiona i plecy, do tego przy tej wysokości ciągle brakuje tchu i człowiek szybko się męczy. Wlekliśmy się tak z 8 godzin i dopiero ok. 20 dotarliśmy do schroniska. W nocy bardzo bolały mnie biodra i nie dało się normalnie spać. Za to Maciek był cały w swoim górskim żywiole i szczęśliwy, choć rozbolała go głowa.

Wstajemy rano, nogi już nie bolą, więc idziemy zdobyć najwyższy szczyt Atlasu i Afryki Północnej. Do samego końca nie wiedzieliśmy, czy damy radę tam wejść. Czytaliśmy informacje na stronie o Toubkalu :

..."Ostrzeżenie! Ponieważ wiele przewodników książkowych opisuje Toubkal jako łatwe przedsięwzięcie wspinaczkowe, występuje tendencja do lekceważenia góry. Szczyt próbują atakować zespoły źle wyekwipowane, w złych warunkach pogodowych, bez przygotowania i dobrej aklimatyzacji. Upał, brak wody, wysokość czy zmiana warunków pogodowych mogą zmóc nawet ludzi przygotowanych. Toubkal powinien być traktowany z respektem, porównywalnym z alpejskimi szczytami. Także nazwy i wysokości szczytów są różnie podawane na mapach i w przewodnikach, może to prowadzić do beztroski i w efekcie do przykrych konsekwencji."...
 

Maciek już pierwszego dnia w schronisku odczuwał skutki wysokości, ja natomiast czułam się rankiem całkiem dobrze, więc wchodzimy. Grupy z przewodnikami wstały już ok. 5 lub 4 i wyruszały jeszcze po ciemku, my wyszliśmy sobie ok. 8, stosując się do dobrej rady: ‘take it easy ‘ i przeznaczyliśmy na wejście i zejście caluteńki dzień. Nie wynajmowaliśmy też przewodnika, bo Jadzia miała zapisaną trasę Hiszpanów, a szlak też było widać. 

Maciek piął się w górę i wydawało mi się, że wcale się nie męczy. Ja z kolei co kilka metrów, powtarzając sobie „takie it easy” , robiłam przerwy i łapałam tlen. Dziwne to uczucie, bo nie przypomina znanej mi zadyszki, ale raczej wyczerpanie baterii – idziesz i nagle już nie idziesz, bo nie możesz. Czym wyżej, tym trudniej. Na niektórych odcinkach mocno wiał zimny wiatr. W rezultacie dotarliśmy na szczyt dopiero po 5 godzinach. 

I tu niespodzianka – jesteśmy na szczycie tylko we dwójkę! Widoki troszkę przesłaniała mgła i nie zobaczyliśmy Sahary, ale i tak było ładnie. Po jakimś czasie doszedł na szczyt jeszcze jeden chłopak z Holandii, ale jego dziewczyna nie dała rady i czekała na niego 200 m przed samym szczytem. Jak się na drugi dzień okaże, jeszcze ich spotkamy i wynajmiemy wspólną grand taxi do Marakeszu. 

Zejście nie było mniej męczące niż wejście na szczyt, a to za sprawą osuwających się kamyczków i kamieni. Już wchodząc, wiedzieliśmy, co nas czeka, widząc, jak wiele osób ślizga się i upada przy zejściu, a tu w razie skręcenia kostki ani zasięgu, ani przewodnika. Raz porządnie najadłam się strachu, jak zjechałam i nie bardzo miałam się na czym zatrzymać. W panice wbijałam palce w ziemię i tak oto straciłam 3 paznokcie ;) 

W końcu dotarliśmy do schroniska, po drodze robiąc sobie dłuższy odpoczynek z pięknym widokiem na dolinę. Praktycznie każdy, kogo pytaliśmy, jakoś to wejście odchorował. Najczęściej po zejściu bardzo dokucza ból głowy, ogólne zmęczenie i odwodnienie. Maćka głowa zaczęła boleć już dzień przed wejściem, mnie dopiero, gdy schodziliśmy ze szczytu, ale najgorsza była noc: raz dreszcze, raz gorąco, ból brzucha i mdłości, potworna suchość w ustach – do tego stopnia, że w nocy, gdy już skończyła nam się ostatnia butelka wody, w akcie desperacji pomyślałam przez chwilę o wodzie z kranu, ale rozsądek i perspektywa leczenia amebozy wzięły górę. Choroba wysokościowa może dopaść każdego powyżej 3 tyś m n.p.m. i nie ma reguły, kogo dopadnie, a kogo nie. Ta noc była bardzo ciężka, podobnie jak poranek.

Od rana okropny ból głowy i mdłości, uczucie, jakby się miało kaca giganta. Do tego zakwasy od schodzenia, bo trzeba było bardzo się naprężać, żeby nie zjechać. Przed nami długa droga powrotna do Imlil z plecakami. Wychodzimy rano, Maciek podziwia widoki, ja niekoniecznie ;) W końcu docieramy do miejsca, w którym jest sporo mulników i dajemy na muła nasze plecaki, a z małymi schodzi nam się już o wiele szybciej i lżej. Muł został wytargowany z 300 na 80 MAD ;) Na dole spotykamy Holendra i jego dziewczynę i ustalamy, że wracamy razem grand taxi we czwórkę za 200 MAD, bo z uwagi na mdłości nie chciałam powtarzać atrakcji przejazdu w liczbie 11 osób. 

EssaouiraDojechaliśmy do Marakeszu na stację dworca Supratuors, żeby jeszcze tego samego dnia dostać się do Essaouiry. A tu niespodzianka – biletów nie ma. W kolejce spotkaliśmy parę Polaków, również jadącą do Essaouiry i postanowiliśmy dostać bilety na innym dworcu. Jak dotarliśmy, autobus CTM już odjechał i jedyną możliwością dostania się tam, gdzie chcemy, było skorzystanie z mafii autobusowej (znowu niestety!). Mafia działa tak: jeden lub dwóch gości mówiących po angielsku, proponują ci zakup biletu, jak chcesz ten bilet sam kupić w okienku, to podchodzą do okienka, mówią coś do sprzedawcy, zasłaniają okienko i nie pozwalają ci kupić biletu. Sprzedawca w okienku siedzi cicho i nie sprzeda ci biletu bez pośrednika. Mieliśmy 2 wyjścia kupić od pośrednika za wymyśloną przez niego cenę lub zawołać policję i robić awanturę. Myśleliśmy, że może jednego da się zagadać i odciągnąć i wtedy ktoś z nas kupi bilety, ale się nie da, bo kolesi jest kilku i zawsze ktoś pilnuje okienka. Kolesi nie da się ominąć! No i dostaliśmy bilety znowu na super bus, który ruszył nie o 15, a dopiero jak się zapełnił i jak przelały się przez niego cztery fale sprzedawców wody z kranu, chusteczek, wachlarzy, sandałów (!), słodyczy i żebracy. Stan autobusu pozostawiamy bez komentarza, dodając jedynie, że jego bagażnik na plecaki nie otwierał się po bokach, a z tyłu! Po drodze mieliśmy sporo przystanków i okazało się, że w tym dalekobieżnym autobusie są również miejsca stojące. No i standard, czyli woreczki, całe szczęście ten model nie miał ‘klimy’, dlatego kierowca nie upierał się przy zamykaniu okien i co jakiś czas ktoś tam psiknął a to perfumami, a to odświeżaczem;) Essaouira powitała nas pięknym zachodem słońca i chłodnym wiatrem.


































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger