Wstaliśmy o 2 rano
polskiego czasu, żeby w końcu przestawić się na czas malajski. Na
śniadanie wybraliśmy stoisko chińskie. Maciek miał niezbyt
smaczną zupę, Tomek ryż, a ja noodle. Spróbowaliśmy, ale kuchnią
chińską w tym wydaniu nie jesteśmy szczególnie zachwyceni. Za to
śniadanko zapłaciliśmy jednak tylko 16 zł na 3 osoby. Potem
spróbowaliśmy jeszcze pysznego ciasteczka na ostro z kurczakiem i
aromatycznymi przyprawami. Kolejką KTM pojechaliśmy do Batu Caves – hinduskiej świątyni w jaskiniach.
Do świątyni prowadzi 250 schodków.
Do świątyni prowadzi 250 schodków.
Przed wejściem grasują małpy, przyzwyczajone do
karmienia przez turystów, dlatego trzeba trochę uważać, a
najlepiej nie mieć przy sobie nic do jedzenia, bo małpki to sobie
zabiorą. Wstęp do świątyni jest bezpłatny, ale w drugiej jaskini
(dark cave) można zapłacić za wycieczkę z przewodnikiem i
pochodzić w ciemnościach z latarką (ok. 35 zł ścieżka
dydaktyczna 45 min, chyba 50/60 zł 3 godzinna ścieżka dla żądnych
wrażeń). Jaskinia ta jest pełna różnych żyjątek (również
pająki – wrrrr). Pogoda była na tyle łaskawa, że pozwoliła nam
zobaczyć świątynię i na dobre zaczęło lać, jak już wracaliśmy
do pociągu. Dojazd jest łatwy i wygodny, a do tego tani – 4 zł w
dwie strony. Potem wypiliśmy sok kokosowy, które niezwykle
orzeźwia.
Po powrocie do hotelu mieliśmy nadzieję, że już
będzie wózek, ale nic z tego. Z recepcji dowiedzieliśmy się, że
dowiozą go do hotelu dopiero wieczorem. Trudno, poszliśmy dalej
zwiedzać, a Maciek cały czas z Olafem na rękach. Najpierw hinduska
świątynia w sercu china town, gdzie akurat trwało nabożeństwo,
później kolejna chińska świątynia i spacer do Placu
Niepodległości, przy którym stoi pałac i meczet. Ślicznie to
wygląda – duży reprezentacyjny plac z narodową flagą, wielkie
boisko, przy nim ogromny ekran, na którym wyświetlano właśnie
mecz. Odpoczęliśmy chwilkę przy skwerku z fontannami, Olaf biegał
jak szalony i zaczepiał wszystkich, wołając do każdego ‘pa pa’,
więc niektórzy koniecznie chcieli mieć z nim zdjęcie. Ale nie
tylko Olaf wydał się egzotyczny dla miejscowych, bo Tomek również
został nieśmiało zaczepiony przez 2 dziewczyny, co udało mi się
uwiecznić na zdjęciu ;).
Potem poszliśmy na Central Market,
czyli obowiązkowy punkt zwiedzania Kuala Lumpur. Tam zatrzymaliśmy
się w jednej z jadłodajni, tym razem hinduskiej i zjedliśmy pyszne
wariacje na temat chlebków: roti i nan z różnymi sosami, masalę i
nasi goreng. Do picia sok ze świeżej limonki i milo na zimno
(malajska czekolada). Cała ta uczta kosztowała nas w sumie 20 zł
na 3 osoby z napiwkiem. Po powrocie do hotelu zastaliśmy w końcu
nasz wózek. Na szczęście, bo jutro jedziemy dalej. Szybkie
pakowanie i usypianie Olafa. Niestety Olaf po około 2 godzinach snu,
obudził się z wielką ochota na zabawę. Nie dało mu się
wytłumaczyć, że jest środek nocy, dla niego pewnie była godzina
18.
Komunikacja miejska w Kuala Lumpur jest łatwa,
przejrzysta, tania, szybka i czysta.
Rozkład jazdy do Batu Caves
- my wsiadaliśmy i wracaliśmy na zabytkowej stacji Kuala Lumpur (kilka
minut piechotą od Pasar Seni, idzie się kładką ponad ulicami). Koszt 4 MYR w 2 strony
(dzieci 50%). Kupowaliśmy bilety dla 3 dorosłych i dziecka, pokazując
Olafa. Pani w kasie pomachała ręką i powiedziała, że dla takiego malucha
nie potrzebujemy biletu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz