lutego 20, 2010

Morze Andamańskie

20.02.2010
Droga była koszmarnie długa, ale w końcu jesteśmy w raju. Przez chwilę czuliśmy się niepewnie, jak większość podróżujących, ponieważ zabrano nam bilety, a w zamian dostaliśmy małe naklejki z odręcznym napisem Lanta. Sposób na naklejki działa bez zarzutu, nikt nie sprawdza biletów, a najzabawniejsze są miny turystów, którzy są przekazywani z rąk do rąk i nikt nie wie, o co chodzi, ale wszystko to jakoś działa i to punktualnie! Ale bycie paczką nie wszystkich bawi ;) Po przyjeździe weszliśmy do agencji spytać o bilet powrotny do Bangkoku, bo bywają problemy z rezerwacją miejsc. Bilet powrotny już mamy, a przy okazji wykupiliśmy jedną z zaplanowanych wycieczek po dobrej cenie. Mieszkamy w Arrow House – w miarę tanio i przyjemnie, pierwsze wrażenie nie było najlepsze, ale byliśmy 24 h w drodze. Po kąpieli w morzu, odpoczynku, kolacji dostrzegliśmy w tym miejscu pozytywy. Pomimo wcześniejszych obaw nie ma tu hałaśliwych dyskotek (przynajmniej dziś, a to jest sobota).


Musimy za to przyzwyczaić się do nowych przyjaciół: małych jaszczurek, które są dosłownie wszędzie – w tej chwili właśnie w zasięgu wzroku mamy ich 5 sztuk, są w łazience, w pokoju i biegają po podłogach lub po ścianach, ale w końcu chcieliśmy tropiki, to je mamy, komary też. Na palmach mieszkają śliczne ptaki niewiadomego nam gatunku, które pięknie śpiewają i są dosyć głośne. Musimy też uważać na głowy z powodu spadających kokosów. Naprawdę jest tu bardzo niebezpiecznie, gdzie się nie spojrzysz czai się śmierć (nie wspomniałam wcześniej o kobrach, tygrysach i rekinach) ;). Postanawiamy, że będziemy nieustraszeni i nic nas nie powstrzyma od plażowania. Morze Andamańskie jest przyjemnie chłodne o tej porze roku (bawi nas teraz powiedzenie „idzie luty załóż buty”). W oddali widać Ko Phi Phi i inne malutkie wysepki, które urozmaicają krajobraz (i dobrze, bo Maciek nienawidzi „płaskiego widoku na morze”).
Wieczorem wybrzeże zaczyna tętnić życiem, małe przytulne knajpki na plaży zapalają latarnie, jest tu też w zwyczaju odpalanie papierowych latarni (jakby balonów z papieru), które odpalone lecą wysoko w górę i spalając się, wpadają do morza. Jedzenie dzisiaj było cudne, ale w Tajlandii to normalka ;), śniadanko rewelacyjne Pad Tai, a jako obiad tajski grill – za 9 zeta bierzesz co chcesz, bez ograniczenia ilości talerzy surowe mięso, owoce morza, pierożki, sałatki, owoce, desery. Dostajemy grila z wybrzuszoną przykrywką, wokół wlana woda, wrzucone warzywa i kluski. Dostaliśmy całą kuchnię, na grilu smażymy, w wodzie gotujemy. Grill oddaje smaki do gotującej się zupy, Pycha! Do tego tajskie sosy. Wracając, kupujemy piwko i po wieczornym spacerze wzdłuż plaży piszemy i wybieramy zdjęcia.








21.02.2010
Wstajemy wcześnie rano. Chcieliśmy odespać noc po przyjeździe, ale szkoda marnować taki piękny dzień. Z pokoju widzimy, że morze ok. 8 ma niesamowity odcień błękitu, inny niż widzieliśmy wczoraj popołudniu. Niebo czysto niebieskie, ptaszki chodzą wokół domku i śpiewają. Wstajemy i decydujemy, że zostajemy tu do końca i dopłacamy za kolejne noce. Mamy za te 4 kolejne noce zniżkę ;) No to super, wskakujemy do wody, jeszcze prawie nikogo na plaży nie ma (w ogóle luz na tej plaży, tzw. Long Beach). Potem idziemy sobie na spacer brzegiem i jak słońce
mocniej przygrzewa, co jakiś czas wchodzimy się ochłodzić. Dopiero około 10 zaczynają się pojawiać ludzie na plaży i w knajpach. Potem jedziemy do Saladan town (tzw. Centrum). Wykupujemy wycieczki: kajakiem na wysepki i treking w dżungli na słoniach. W miasteczku wpadliśmy w szał zakupów: najpierw atak na półki z przyprawami, sosami itp. Szukamy robaków i duriana, ale nie ma :(
Potem zobaczyliśmy fajne tajskie ciuchy – spodnie i koszule (ciężko się tu targuje, ale coś tam się udało wynegocjować). Kilka telefonów do Rodzinki i wracamy. Po drodze kupujemy bilet na krwawą jatkę, na dzisiejszy wieczór. Maciek idzie na galę tajskiego boksu, ja nie chcę tego oglądać, wystarczą zdjęcia – jakoś nie lubię, jak faceci plują krwią i biją się po gębach, ale może w tym czasie skuszę się na tajski masaż ;). Teraz idziemy szukać knajpy z netem, żeby nadrobić zaległości.














22.02.2010
Dzisiaj rano pojechaliśmy na wycieczkę na 4 wyspy: Koh Muk ze Szmaragdową Jaskinią, Koh Kradan z rajską plażą i Koh Ngai i Koh Chuak gdzie ponurkowaliśmy. W jaskini woda naprawdę ma kolor szmaragdowy. Wpływa się do niej kilkudziesięciometrowym tunelem, w którym przez chwilę jest całkowicie ciemno. Potem ukazuje się maleńka plaża otoczona kilkudziesięciometrowymi skałami porośniętymi egzotyczną roślinnością. W jaskini spędzamy jakieś pół godziny, a kiedy pełni wrażeń wchodzimy na łódź czeka na nas niespodzianka – nasze plecaki znikły, podobnie jak jeszcze kilku innym osobom. W plecakach mieliśmy cenne rzeczy i pieniądze oraz klucz do naszego domku, na szczęście nie mieliśmy kart płatniczych i paszportów – jak inni. No i zrobiło się nerwowo… Mówimy obsłudze łódki, co się stało, a oni na to, że popłyniemy na jakąś wyspę i plecaki się znajdą. Najpierw znaleźli plecaki Niemców, potem Maćka, a mojego dość długo szukali. A co nasze plecaki robiły na innej wyspie? Zabrał je ktoś z obsługi, przez pomyłkę, myśląc, że należą do osób, które płynęły z naszą wycieczką (transfer na wyspę) i w czasie, gdy my byliśmy w jaskini, ich ktoś podrzucał na pobliską inną wyspę. To zdarzenie nie uszło uwadze innych wycieczkowiczów, którzy od tej pory nie spuszczali oka ze swoich plecaków ani przez chwilę ;)
Następny przystanek zrobiliśmy na Koh Kradan – iście rajskiej plaży z laguną, jak z pocztówek. Tam zjedliśmy na plaży lunch, troszkę pływania, fotki i dalej na kolejne wyrastające z morza wyspy, tym razem snurkowaliśmy. O wrażeniach, nie będziemy pisać, zapraszamy do galerii ;)













23.02.2010
Lanta jest bardzo spokojną wyspa, mało ludzi, brak szalonych imprez i dyskotek, nastolatków pijących i bawiących się całą noc przy dźwiękach techno. W zamian za to wyspa oferuje luźny, nastrojowy klimat z bezpretensjonalnymi przytulnymi knajpami i reaggeowym stylem. Jest tu sporo młodych ludzi, którzy tak jak my, przyjechali w poszukiwaniu cichej przystani, która byłaby ucieczką od codziennego pełnego trosk życia. Czy piękniejsze są tu wieczory, czy poranki? Trudno powiedzieć. Poranki powodują takie uczucie, że człowiek bez wahania wstaje z łóżka, by zaraz wskoczyć do chłodnej jasnoniebieskiej wody w morzu. A woda i plaża o tej porze są cudowne. Błękit nieba, lazurowa, spokojna (jeszcze całkowicie bez fal) uśpiona po nocy woda, śpiewające ptaki, lekki podmuch chłodnego porannego wiatru. Po kąpieli w morzy człowiek od razu staje na nogi, potem krótki prysznic i śniadanie w jednej z otwartych od 7 rano knajpek na plaży. Jesz sobie naleśnika, albo tajskie śniadanko, popijasz poranną kawą albo „szejkiem” bananowym, mango lub kokosowym, patrzysz na morze i budzący się dzień. Lokalsi niespiesznie, ale z uśmiechem zaczynają pracę, a po ciebie zaraz przyjedzie ktoś, kto zabierze cię na wycieczkę. W taki poranek przypomina się piosenka „Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba”. Jak wygląda taki poranek z naszego okna możecie zobaczyć na zdjęciach w dzisiejszej galerii. A jak wyglądają tu popołudnia i wieczory? Nasza plaża jest położona na zachodniej stronie, stąd zawsze mamy o poranku pięknie oświetloną słońcem lazurową wodę i cudne zachody wieczorem. Popołudnie jest leniwe… można siedzieć w cieniu palmy z książką, albo gapić się, tak zwyczajnie, jak zachodzi słońce. Potem odwiedzić jedną z knajpek, albo przejść się plażą o zmroku i obserwować odpalanie latarenek lecących do nieba. Teraz właśnie siedzimy nad brzegiem morza z laptopem na kolanach i piszemy.
Dzisiejszy dzień zaczął się właśnie od takiego wspaniałego poranka. Potem pojechaliśmy na wycieczkę (komputer w pickupie pokazał „tylko” 39 st. C o 10 rano, a to podobno początek pory gorącej) przejażdżka słoniami przez dżunglę, następnie kilkunastominutowe przejście przez dżunglę i „eksplorowanie” Jaskini Nietoperzy, powrót do słoni i ponownie przejażdżka słoniami do bazy. Obawialiśmy się troszkę taniej komerchy, ale okazało się, że wycieczka była całkiem przyjemna. Słonie nie były „cyrkowe”, poganiacze byli bardzo naturalni i wydawali się być bardziej zainteresowani swoimi słoniami niż nami. Następnym plusem okazało się to, że oprócz nas była tylko jeszcze jedna para młodych ludzi Anglii (zresztą bardzo sympatycznych), wycieczka była prawie jak prywatna. Jaskinia okazała się jaskinią z prawdziwego zdarzenia. My chodziliśmy po niej godzinę, a przewodnik mówił, że jest też trasa 4 godzinna. Jaskinia była interesująca, z wielkimi komnatami połączonymi korytarzami w kilku
miejscach bardzo wąskimi przesmykami, są drabinki, bambusowy mostek, bardzo przyjemnie (dla jednego z nas jaskinia wydała się ekstremalna ;) – w jednym miejscu trzeba było się czołgać i wielkie „pajonki” były i klaustrofobia była). Słonie były bardzo spokojne, wzięliśmy z domu banany, którymi słonik się delektował po wycieczce, a oznaką zadowolenia było nagłe i spektakularne oddanie słoniowej ilości moczu. Anglicy jechali na Mama Elephant, a my na jej dorosłym już synku. Jazda na słoniu przygotowanym pod turystę jest bardzo prosta i spokojna, mimo że nasza trasa prowadziła przez dżunglę miejscami ostro pod górkę i z górki. Podziwialiśmy natomiast Pana poganiacza, który siedział sobie spokojnie na głowie słonia, jedną nogą przytrzymując się ucha słonia, notabene nie tak malutkiego. Po powrocie oddaliśmy się słodkiemu lenistwu – 2 godziny leżenia na falach morza Andamańskiego. Zaraz po zachodzie pyszna kolacja, kilka słów do Was i będziemy zbierać się do snu – jutro wstajemy przed szóstą i jedziemy na kajaki!











24.02.2010 kajaki wokół Talabeng Noi i wyspa Bubu

To już ostatni wieczór i ostatnia noc na Koh Lancie :(
Jest już ciemno, mamy dzisiaj mocny wiatr od strony morza, gdzieś tam w oddali na linii horyzontu błyska się, ale nad nami piękne rozgwieżdżone niebo. Jesteśmy już po kolacji, którą zjedliśmy razem z facetem z Niemiec mieszkającym obok nas. Mówi, że przyjeżdża tu co rok, jak nie ma pracy (taniej się utrzymać). Jego żona jest Tajką i w tym tygodniu odwiedza rodzinę, a on sam siedzi na koh Lancie i troszkę się tu nudzi i ciągle nas zagaduje. Jest tu już dłuższy czas, więc polecił nam knajpkę, w której można smacznie i niedrogo zjeść („Mr Green”). Faktycznie, jedzenie smaczne i niedrogie w porównaniu do restauracji na plaży. Dzisiaj zamówiliśmy sobie pad tai z kalmarami i sumayaki (jeśli dobrze pamiętamy) – bardzo ostrą zupę z noodlami, kurczakiem, kalmarami i krewetkami, której po wyłowieniu wszystkich skarbów morza, nie sposób było zjeść (taka była ostra), aha i jeszcze nowy „szejk” – ananasowy (pyszności).

Wstaliśmy dzisiaj wcześnie rano, przed 6, jeszcze przed wschodem słońca. Śniadanie na pustej plaży o 7 rano – byliśmy jedynymi i pierwszymi klientami. Maciek niezłomnie zajadał tajską zupę z ryżem, a ja tajskiego naleśniko-placaka z bananami, miodem i dżemem (Maćkowi robiło się niedobrze już od samego patrzenia na tak słodkie śniadanie) i do tego pyszne i zimne szejki bananowe.

Po śniadaniu przyjechał po nas pickup i zabrał wraz z jeszcze jedną parą na przystań po wschodniej stronie wyspy pośrodku lasu namorzynowego. Znowu było super, bo wycieczka liczyła 4 osoby i 2 przewodników. Popłynęliśmy longtailem do brzegu lasu namorzynowego, a tam nagle wyskakuje stado małp, przyzwyczajonych do dokarmiania bananami przez turystów. I dobrze, bo obawialiśmy się trochę spotkania z tymi nieprzewidywalnymi stworzeniami. Tym czasem, małpki nie były agresywne, nie wyrywały plecaków, ani aparatów (czytaliśmy o takich przypadkach). Zdecydowanie zależało im na bananach. Ogólnie bardzo miło wspominamy to spotkanie.
Potem dopłynęliśmy do 2 wysp, które wyrastają prosto z morza na wysokość ok. 30 – 40 metrów i porośnięte są tropikalną roślinnością. Nazywają się Talabeng Yai i Noi. My opłynęliśmy na kajakach mniejszą z wysp. Atrakcjami, oprócz samego pływania kajakiem po morzu i podziwiania wspinaczkowych krajobrazów, były małe jaskinie, do których wpływaliśmy kajakami, malutkie plaże u podnóża skał, małpy skrywające się w skalnych zagłębieniach i wcinające skorupiaki, a także wąż wodny, który wybrał się na spacer po skałkach (prawdopodobnie niejadowity).

Z Talabeng przepłynęliśmy na malutką wyspę Bubu, na której jest tylko jeden resort, a w zasadzie nie resort, a kilka bambusowych chatek. Wyspa nie ma żadnej infrastruktury, na potrzeby kilku chatek przez 4 godziny dziennie dostarczany jest prąd i jest to idealne miejsce dla ludzi szukających ciszy i spokoju. Wyspę obeszliśmy na około, częściowo dżunglą, częściowo plażą (ok. 1,5 km jak mówi Jadźka), a plaże tam są imponujące. Przede wszystkim zadziwiają różnorodnością, tzn. idziemy sobie drogą przez dżunglę i co jakiś czas schodzimy ścieżką do plaży, raz jest to plaża żwirowa, innym razem piaszczysta, czasem skalista, jedna z nich przypomina nawet księżycowy krajobraz. W końcu dochodzimy do rajskiej i piaszczystej plaży. Wokół roztacza się piękny widok na pobliskie wapienne i skaliste wysepki, woda ma turkusowy kolor i zachęca, aby się w niej ochłodzić, ale jest tak ciepła, jak w wannie. Siedzimy tam około godziny i delektujemy się niespotykanym pięknem krajobrazu, ciszą i dziką przyrodą. W drodze powrotnej na morzu po wschodniej stronie Koh Lanty mijamy wiele takich małych, dziewiczych wysepek.
Jesteśmy już spakowani. Jutro wstajemy rano, korzystamy z ostatnich godzin pobytu na Lancie, a o 13 w drogę do Krabi, a potem Bangkoku. Czeka nas bardzo długa i męcząca podróż.



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger