20.02.2010

Musimy za to przyzwyczaić się do nowych przyjaciół: małych jaszczurek, które są dosłownie wszędzie – w tej chwili właśnie w zasięgu wzroku mamy ich 5 sztuk, są w łazience, w pokoju i biegają po podłogach lub po ścianach, ale w końcu chcieliśmy tropiki, to je mamy, komary też. Na palmach mieszkają śliczne ptaki niewiadomego nam gatunku, które pięknie śpiewają i są dosyć głośne. Musimy też uważać na głowy z powodu spadających kokosów. Naprawdę jest tu bardzo niebezpiecznie, gdzie się nie spojrzysz czai się śmierć (nie wspomniałam wcześniej o kobrach, tygrysach i rekinach) ;). Postanawiamy, że będziemy nieustraszeni i nic nas nie powstrzyma od plażowania. Morze Andamańskie jest przyjemnie chłodne o tej porze roku (bawi nas teraz powiedzenie „idzie luty załóż buty”). W oddali widać Ko Phi Phi i inne malutkie wysepki, które urozmaicają krajobraz (i dobrze, bo Maciek nienawidzi „płaskiego widoku na morze”).
21.02.2010

mocniej przygrzewa, co jakiś czas wchodzimy się ochłodzić. Dopiero około 10 zaczynają się pojawiać ludzie na plaży i w knajpach. Potem jedziemy do Saladan town (tzw. Centrum). Wykupujemy wycieczki: kajakiem na wysepki i treking w dżungli na słoniach. W miasteczku wpadliśmy w szał zakupów: najpierw atak na półki z przyprawami, sosami itp. Szukamy robaków i duriana, ale nie ma :(
Potem zobaczyliśmy fajne tajskie ciuchy – spodnie i koszule (ciężko się tu targuje, ale coś tam się udało wynegocjować). Kilka telefonów do Rodzinki i wracamy. Po drodze kupujemy bilet na krwawą jatkę, na dzisiejszy wieczór. Maciek idzie na galę tajskiego boksu, ja nie chcę tego oglądać, wystarczą zdjęcia – jakoś nie lubię, jak faceci plują krwią i biją się po gębach, ale może w tym czasie skuszę się na tajski masaż ;). Teraz idziemy szukać knajpy z netem, żeby nadrobić zaległości.
22.02.2010

Następny przystanek zrobiliśmy na Koh Kradan – iście rajskiej plaży z laguną, jak z pocztówek. Tam zjedliśmy na plaży lunch, troszkę pływania, fotki i dalej na kolejne wyrastające z morza wyspy, tym razem snurkowaliśmy. O wrażeniach, nie będziemy pisać, zapraszamy do galerii ;)
23.02.2010



24.02.2010 kajaki wokół Talabeng Noi i wyspa Bubu
To już ostatni wieczór i ostatnia noc na Koh Lancie :(
Jest już ciemno, mamy dzisiaj mocny wiatr od strony morza, gdzieś tam w oddali na linii horyzontu błyska się, ale nad nami piękne rozgwieżdżone niebo. Jesteśmy już po kolacji, którą zjedliśmy razem z facetem z Niemiec mieszkającym obok nas. Mówi, że przyjeżdża tu co rok, jak nie ma pracy (taniej się utrzymać). Jego żona jest Tajką i w tym tygodniu odwiedza rodzinę, a on sam siedzi na koh Lancie i troszkę się tu nudzi i ciągle nas zagaduje. Jest tu już dłuższy czas, więc polecił nam knajpkę, w której można smacznie i niedrogo zjeść („Mr Green”). Faktycznie, jedzenie smaczne i niedrogie w porównaniu do restauracji na plaży. Dzisiaj zamówiliśmy sobie pad tai z kalmarami i sumayaki (jeśli dobrze pamiętamy) – bardzo ostrą zupę z noodlami, kurczakiem, kalmarami i krewetkami, której po wyłowieniu wszystkich skarbów morza, nie sposób było zjeść (taka była ostra), aha i jeszcze nowy „szejk” – ananasowy (pyszności).
Wstaliśmy dzisiaj wcześnie rano, przed 6, jeszcze przed wschodem słońca. Śniadanie na pustej plaży o 7 rano – byliśmy jedynymi i pierwszymi klientami. Maciek niezłomnie zajadał tajską zupę z ryżem, a ja tajskiego naleśniko-placaka z bananami, miodem i dżemem (Maćkowi robiło się niedobrze już od samego patrzenia na tak słodkie śniadanie) i do tego pyszne i zimne szejki bananowe.
Po śniadaniu przyjechał po nas pickup i zabrał wraz z jeszcze jedną parą na przystań po wschodniej stronie wyspy pośrodku lasu namorzynowego. Znowu było super, bo wycieczka liczyła 4 osoby i 2 przewodników. Popłynęliśmy longtailem do brzegu lasu namorzynowego, a tam nagle wyskakuje stado małp, przyzwyczajonych do dokarmiania bananami przez turystów. I dobrze, bo obawialiśmy się trochę spotkania z tymi nieprzewidywalnymi stworzeniami. Tym czasem, małpki nie były agresywne, nie wyrywały plecaków, ani aparatów (czytaliśmy o takich przypadkach). Zdecydowanie zależało im na bananach. Ogólnie bardzo miło wspominamy to spotkanie.
Potem dopłynęliśmy do 2 wysp, które wyrastają prosto z morza na wysokość ok. 30 – 40 metrów i porośnięte są tropikalną roślinnością. Nazywają się Talabeng Yai i Noi. My opłynęliśmy na kajakach mniejszą z wysp. Atrakcjami, oprócz samego pływania kajakiem po morzu i podziwiania wspinaczkowych krajobrazów, były małe jaskinie, do których wpływaliśmy kajakami, malutkie plaże u podnóża skał, małpy skrywające się w skalnych zagłębieniach i wcinające skorupiaki, a także wąż wodny, który wybrał się na spacer po skałkach (prawdopodobnie niejadowity).
Jest już ciemno, mamy dzisiaj mocny wiatr od strony morza, gdzieś tam w oddali na linii horyzontu błyska się, ale nad nami piękne rozgwieżdżone niebo. Jesteśmy już po kolacji, którą zjedliśmy razem z facetem z Niemiec mieszkającym obok nas. Mówi, że przyjeżdża tu co rok, jak nie ma pracy (taniej się utrzymać). Jego żona jest Tajką i w tym tygodniu odwiedza rodzinę, a on sam siedzi na koh Lancie i troszkę się tu nudzi i ciągle nas zagaduje. Jest tu już dłuższy czas, więc polecił nam knajpkę, w której można smacznie i niedrogo zjeść („Mr Green”). Faktycznie, jedzenie smaczne i niedrogie w porównaniu do restauracji na plaży. Dzisiaj zamówiliśmy sobie pad tai z kalmarami i sumayaki (jeśli dobrze pamiętamy) – bardzo ostrą zupę z noodlami, kurczakiem, kalmarami i krewetkami, której po wyłowieniu wszystkich skarbów morza, nie sposób było zjeść (taka była ostra), aha i jeszcze nowy „szejk” – ananasowy (pyszności).
Po śniadaniu przyjechał po nas pickup i zabrał wraz z jeszcze jedną parą na przystań po wschodniej stronie wyspy pośrodku lasu namorzynowego. Znowu było super, bo wycieczka liczyła 4 osoby i 2 przewodników. Popłynęliśmy longtailem do brzegu lasu namorzynowego, a tam nagle wyskakuje stado małp, przyzwyczajonych do dokarmiania bananami przez turystów. I dobrze, bo obawialiśmy się trochę spotkania z tymi nieprzewidywalnymi stworzeniami. Tym czasem, małpki nie były agresywne, nie wyrywały plecaków, ani aparatów (czytaliśmy o takich przypadkach). Zdecydowanie zależało im na bananach. Ogólnie bardzo miło wspominamy to spotkanie.
Potem dopłynęliśmy do 2 wysp, które wyrastają prosto z morza na wysokość ok. 30 – 40 metrów i porośnięte są tropikalną roślinnością. Nazywają się Talabeng Yai i Noi. My opłynęliśmy na kajakach mniejszą z wysp. Atrakcjami, oprócz samego pływania kajakiem po morzu i podziwiania wspinaczkowych krajobrazów, były małe jaskinie, do których wpływaliśmy kajakami, malutkie plaże u podnóża skał, małpy skrywające się w skalnych zagłębieniach i wcinające skorupiaki, a także wąż wodny, który wybrał się na spacer po skałkach (prawdopodobnie niejadowity).

Jesteśmy już spakowani. Jutro wstajemy rano, korzystamy z ostatnich godzin pobytu na Lancie, a o 13 w drogę do Krabi, a potem Bangkoku. Czeka nas bardzo długa i męcząca podróż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz