25.02.2010
Jedziemy do Bangkoku. Autobus zarezerwowaliśmy sobie zaraz po
przyjeździe na Lantę, ale najpierw korzystamy z ostatniego dnia pobytu
na wyspie. Wstajemy o 7 rano, od razu hop do wody, a woda spokojna,
błękitna i przyjemnie chłodna. Lanta żegna nas pięknym gorącym dniem. W
wodzie siedzimy ponad godzinę i wspominamy najfajniejsze chwile pobytu
tutaj. Potem śniadanko w knajpce, do której wczoraj zaprowadził nas
sąsiad Niemiec i trzeba się wymeldować. Nie ma problemu z bagażami, bo
można je zostawić na recepcji, więc oczywiści idziemy na plażę, ale tym
razem tylko posiedzieć w cieniu. W końcu tuż przed godziną 13 przyjeżdża
po nas kierowca i busem wraz z innymi turystami jedziemy na przystań
promową. Promem ze 2 razy przeprawiamy się na ląd i dalej busem do
Krabii.
Trwa to i trwa i dłuży się. Kierowcy przy okazji rozwożą jakieś
paczki, zostawiając je w umówionych miejscach, podwożą tym samym busem
lokalsów, co wydłuża czas przejazdu. Jedzie z nami kilka osób i nie
wszyscy jadą do Bangkoku. Jednak osoby jadące do Bangkoku mają bilety,
jedynie ci wysiadający w Krabii ich nie mają. Nasze bilety zabrał
kierowca busa, co wzbudziło nasze wątpliwości. W Krabii przejęła nas
„P.P. Family” – to oni mieli nam zapewnić dojazd do samego Bangkoku. Już
wcześniej pisaliśmy o przejazdach łączonych, wygląda to jak przesyłanie
paczki z rąk do rąk, przy czym ty jesteś tą paczką. Aż tu nagle „paczka
się zatrzymała” w Krabii. „No ticket to Bangkok – can’t take you” Hmmm.
Troszkę się zdenerwowaliśmy, tzn. ja wyszłam z siebie, a Maciek
zachował zimną krew. Podchodzimy do kolejnych ludzi, którzy mają nas
„przekazać dalej” i mówimy, że bilet mieliśmy, tylko że zabrał go
kierowca busa zaraz po wejściu. Kierowca busa wzruszył ramionami i
przyznał, że zabrał bilet, bo musiał nas na jakiejś podstawie przewieść
do Krabii. Proszę go więc, żeby pokazał ten bilet, który mu daliśmy,
kolejnej agencji i tłumaczę, że na nim jest rachunek na przejazd nie
tylko do Krabii, ale też do Bangkoku. Kierowca odpowiada, że biletu już
nie ma, bo oddał go komuś tam po drodze… No i się teraz wkurzyliśmy.
Zbliża się czas odjazdu autobusu, bilety przepadły, nasz napięty budżet
nie zakładał wykupienia kolejnego biletu z Krabii do BKK( ok. 700 km).
Jest jednak promyk nadziei, światełko w tunelu, bo pan z P>P. family
twierdzi, że gdyby choćby zobaczył ksero biletu, to możemy jechać. Na to
Maciek wyciąga aparat i pokazuje zrobione wcześniej (na wszelki
wypadek) zdjęcie naszego biletu. Pan ogląda je uważnie i mówi, że to
dobrze, że je mamy, poznaje agencję, w której kupiliśmy bilet, mówi, że
nie jest najlepsza (znowu się wpieniłam, bo jak mają o nich takie
zdanie, to po co z nimi dalej współpracują?) i twierdzi, że cały problem
spowodowała właśnie pani sprzedająca nam bilet. Powinna nam wypisać 2
oddzielne świstki Lanta – Krabii + Krabii – BKK. No to ja wyciągam
telefon (tajską kartą sim i nr do pani z agencji zapisanym tak na
wszelki wypadek) i daję właścicielowi. Ten dzwoni i dzwoni kilka razy,
mówi po tajsku, więc nie wiemy, jak rozwija się nasza sprawa. Potem
młody właściciel firmy pipifamili oznajmia nam z tajskim uśmiechem na
ustach: OK. no problem you can go. No to jesteśmy uratowani… Pytamy
jeszcze, czy dalej możemy mieć jakieś problemy, on twierdzi, że jego
ludzie już o nas wiedzą i mamy im tylko pokazać aparat ze zdjęciem
biletu. Natomiast pani z agencji już z nim załatwi resztę spraw.
Podjeżdża pickup, w nim poznajemy 2 chłopaków z Polski, którzy za
niedługo jadą do Wietnamu, ustawiamy się w kolejce, aby stać się
kolejnym ogniwem tajskiego „systemu naklejkowego” ;) Panie po telefonie
do bossa naklejają nam nalepki VIP Bus Bangkok i czekamy na autobus. Ma
odjechać o 16:30, ale jakoś o czasie jeszcze go nie ma. W końcu pojawia
się nasz VIP ;)
MASAKRA. Autobus swoje lata świetności ma już za sobą.
Miejsc na nogi nie ma, bo pomysłowy konstruktor VIPA tuż pod siedzeniem
umieścił kawał drewna w tapicerce, które jakoby rozkłada się pod łydkami
w momencie odchylania siedzenia do tyłu. Sęk w tym, że siedzenia nie
rozłożysz nie zmiażdżywszy sąsiadowi z tyłu kolan ;) Do tego deska pod
twoim siedzeniem uniemożliwia umieszczenie pod nim plecaka podręcznego, a
luki na górze są za wąskie i wiadomo, że nikt ze względów
bezpieczeństwa swojego podręcznego tam nie wkłada. Jakoś udaje nam się
wcisnąć plecaki między poprzedzającym siedzeniem a naszym fotelem i w
ten sposób ja mogę podróżować około 14 godzin w pozycji „po turecku” lub
z pociągniętymi kolanami, a Maciek nogi trzyma wyciągnięte w
korytarzyku w przejściu. Nie lepiej mają inni. Tak zgniecieni jak
sardynki wyruszamy w długą podróż, najciekawiej robi się, gdy całe to
międzynarodowe towarzystwo spoconych backpakerów (a jest baaardzo
gorąco) ściąga swoje sandałki tudzież (co bardziej radykalni) obuwie
turystyczne i (o zgrozo) skarpetki. Po autobusie roznosi się delikatnie
mówiąc woń ViPóW ochoczo zdążających do stolicy ;) Oczywiście
spodziewaliśmy się takich warunków, bo wiemy, co Tajowie rozumieją pod
pojęciem VIP i zdajemy sobie sprawę, że kupiliśmy bilety w bardzo dobrej
cenie (700 batów za przejazd łączony z Lanty (bus+prom) do BKK). Nie
marudzimy zatem i jedziemy.
Autobus zatrzymuje się w Surat Thani w
knajpie (zaprzyjaźnionej z kierowcami), gdzie zjedliśmy najgorsze pad
tai w naszym życiu za wygórowaną cenę.
Potem stajemy jeszcze raz ok. 3 rano i o 6:30 jesteśmy w końcu w centrum. Bangkok oczywiście nie śpi. Jedni już pracują, inni wracają z knajpek, klubów, jeszcze inni już jadą na lotnistko, bary i sklepy pootwierane. Idziemy do lucky house, gdzie już spaliśmy i bierzemy pokój z klimą, krótki prysznic, ale nie kładziemy się spać. Wychodzimy na ulicę i załatwiamy na 27 transport na lotnisko na 5 rano. Mamy jeszcze cały dzień na zwiedzanie i zakupy oraz wieczór na to, by pożegnać się z tym fantastycznym, naszym zdaniem, miastem.
Potem stajemy jeszcze raz ok. 3 rano i o 6:30 jesteśmy w końcu w centrum. Bangkok oczywiście nie śpi. Jedni już pracują, inni wracają z knajpek, klubów, jeszcze inni już jadą na lotnistko, bary i sklepy pootwierane. Idziemy do lucky house, gdzie już spaliśmy i bierzemy pokój z klimą, krótki prysznic, ale nie kładziemy się spać. Wychodzimy na ulicę i załatwiamy na 27 transport na lotnisko na 5 rano. Mamy jeszcze cały dzień na zwiedzanie i zakupy oraz wieczór na to, by pożegnać się z tym fantastycznym, naszym zdaniem, miastem.
26.02.2010
Po śniadaniu w naszej ulubionej knajpce idziemy na Złotą Górę. Do
świątyni można dojść spacerkiem z naszego guest hausu. Przy Złotej Górze
jest jakiś festyn i dużo dzieci, które robią sobie z nami (a my z nimi)
zdjęcia. Jest upał, a tu trzeba się trochę powspinać po schodach do
czedi, ale widok wynagradza nam wysiłek. Później idziemy ulicą, na
której znajdują się zakłady stolarskie, w każdym z nich wystawiane są
piękne wyroby z drewna – głównie drzwi. „Zakłady” to malutkie rodzinne
warsztaty na dole każdego z domów. Pracują praktycznie na ulicy i bez
problemu można się tej pracy przyglądać. Kolejne w planie są ostatnie
zakupy w słynnym MBK. Jedziemy tam tuk tukiem. Dom towarowy ma tę
zaletę, że jest klimatyzowany, ale bardzo tam tłoczno i mimo planu
sklepu nie łatwo się w nim poruszać. Nam nie za bardzo przypadł do
gustu. Ceny pamiątek były z kosmosu, świadczy o tym np. to, że udało nam
się zbić cenę jednej pamiątki z 950 na 400 i jesteśmy pewni, że i tak
przepłaciliśmy. Do tego nie każdy sprzedawca jest chętny do negocjowania
ceny, tak jak na tradycyjnym targu. Kupiliśmy za to owoc duriana w
postaci chipsów i czegoś w rodzaju
durianowej galaretki (wygląda to jak
parówka;)) Dzięki temu, że są pakowane próżniowo, obędzie się bez
ewentualnych niespodzianek w drodze powrotnej. Po kolacji zjedzonej w
jednej z ulicznych jadłodajni (mniam) skusiłam się na masaż stóp. Stopy
okazały się całymi nogami (łącznie z przekręcaniem kolan na lewo i
prawo, ugniataniem ud i rozciąganiem ścięgien kolanowych), co po długiej
i przed następną długą podróżą powinno odnieść dobry skutek. Pan
masażysta ani myślał litować się, widząc grymas bólu na mojej twarzy,
gdy bezlitośnie uciskał, wkręcał i wykręcał biedne kończyny, a druga
pani, widząc, że jestem raczej spięta, próbowała mnie zrelaksować i
skupić moją uwagę na czymś innym. Usiadła sobie obok i mówiąc po tajsku,
opowiadała mi o swoich kotach, pokazywała ich zdjęcia w komórce itp.
Masaż ogólnie mi się podobał, bo czułam się po nim bardzo dobrze, ale
zastanawiałabym się np. przez zrobieniem masażu całego ciała.
Wieczór w Bangkoku mija bardzo szybko. Miasto żyje, ciągle coś się dzieje. Siedzimy w knajpce i wznosimy toast za udany pobyt i ostatnią noc. Ludzie mówią, że Bangkok albo się pokocha albo znienawidzi. Jedni twierdzą, że 3 dni w BKK to za dużo, inni mają odmienne zdanie i mogliby tam spędzić tydzień. My chyba zaliczamy się do tej drugiej grupy. Bardzo się nam w BKK podoba. Nie przeszkadzają „zapachy”, hałas, oszustwa tuktukowców i naciągaczy, ani inne „majfrendy”. Zgodnie stwierdzamy, że np. w Egipcie czy Tunezji jest z tym o wiele gorzej. Tu wystarczy z uśmiechem odmówić i dociera, nic na siłę. Fajnie tu jest i tak nam się nie chce wyjeżdżać i wracać do zimna i pochmurnej pogody :( Stwierdzamy jednak, że wszystko, co dobre, szybko się kończy, ale przecież zawsze możemy tu wrócić, a jeszcze w tylu miejscach nie byliśmy i już wiemy, co chcielibyśmy kiedyś zobaczyć. Idziemy spać. Jutro pobudka o 3:30 i dwie doby podróży przed nami.
Wieczór w Bangkoku mija bardzo szybko. Miasto żyje, ciągle coś się dzieje. Siedzimy w knajpce i wznosimy toast za udany pobyt i ostatnią noc. Ludzie mówią, że Bangkok albo się pokocha albo znienawidzi. Jedni twierdzą, że 3 dni w BKK to za dużo, inni mają odmienne zdanie i mogliby tam spędzić tydzień. My chyba zaliczamy się do tej drugiej grupy. Bardzo się nam w BKK podoba. Nie przeszkadzają „zapachy”, hałas, oszustwa tuktukowców i naciągaczy, ani inne „majfrendy”. Zgodnie stwierdzamy, że np. w Egipcie czy Tunezji jest z tym o wiele gorzej. Tu wystarczy z uśmiechem odmówić i dociera, nic na siłę. Fajnie tu jest i tak nam się nie chce wyjeżdżać i wracać do zimna i pochmurnej pogody :( Stwierdzamy jednak, że wszystko, co dobre, szybko się kończy, ale przecież zawsze możemy tu wrócić, a jeszcze w tylu miejscach nie byliśmy i już wiemy, co chcielibyśmy kiedyś zobaczyć. Idziemy spać. Jutro pobudka o 3:30 i dwie doby podróży przed nami.
27-28.02.2010
Wstajemy, busem jedziemy na lotnisko po 5 rano. Dobrze, że wcześniej
wzięliśmy busa, bo na lotnisku jest masakra! Do check in stoimy w
kolejce, potem w następnej, jeszcze dłuższej do odprawy paszportowej. W
zasadzie po odprawie prawie od razu do boardingu i samolotu. W sumie na
lot o 8:30, trzeba było być 3 godziny wcześniej - to minimum.
Linie katarskie są super. Jesz, oglądasz filmy, słuchasz muzyki, potem popijasz drinka i znowu jesz, grasz w gry itp. 7 godzin mija szybko i bezboleśnie. W Doha szybka przesiadka (mimo krótkiego czasu – 40 min. Wszystko sprawnie i bez problemu), następny lot o czasie, kolejne 7 godzin upływa bardzo miło, ale zmiana czasu daje się we znaki. Dzień i noc wszystko się plącze i zlewa, ciągle przestawiamy zegarki. Najgorsze jest to, że myśleliśmy, że w Londynie będziemy za 15 godzin, ale zrobiło się z tego 18.
Linie katarskie są super. Jesz, oglądasz filmy, słuchasz muzyki, potem popijasz drinka i znowu jesz, grasz w gry itp. 7 godzin mija szybko i bezboleśnie. W Doha szybka przesiadka (mimo krótkiego czasu – 40 min. Wszystko sprawnie i bez problemu), następny lot o czasie, kolejne 7 godzin upływa bardzo miło, ale zmiana czasu daje się we znaki. Dzień i noc wszystko się plącze i zlewa, ciągle przestawiamy zegarki. Najgorsze jest to, że myśleliśmy, że w Londynie będziemy za 15 godzin, ale zrobiło się z tego 18.
Po wylądowaniu na Heatrhrow siedzieliśmy kilka godzin w poczekalni,
bo było nam zimno i mamy ciężki plecaki. O 22:30 transfer na lotnisko w
Luton, a tam najgorsza część podróży nocleg na podłodze. Siedzimy tu
już całą wieczność ok. 5 okazało się, że nasz lot jest opóźniony o 2
godziny… Dostaliśmy jakieś vouchery na jedzenie po 4 funty na osobę,
więc przenieśliśmy się z podłogi lotniska do knajpki i piszemy. Jest
8:16, a lot mamy mieć o 10:35. Mamy nadzieję, że nie później. Może
dojedziemy w końcu…
W Katowicach jesteśmy dopiero o 14 – miesza się nam wszystko ze zmęczenia, ale jesteśmy pewni, że do Tajlandii jeszcze wrócimy :)
W Katowicach jesteśmy dopiero o 14 – miesza się nam wszystko ze zmęczenia, ale jesteśmy pewni, że do Tajlandii jeszcze wrócimy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz