października 06, 2012

Skandynawski weekend za 8 zł + wycieczka promem do Szwecji za 6 Euro

Wyobraź sobie, że ktoś proponuje Ci wycieczkę do dwóch skandynawskich państw na weekend, ale:
1. Musisz wyjechać z domu już około 4 rano w sobotę, żeby spokojnie dojechać na lotnisko.
2. Po przylocie iść około 5 kilometrów spacerkiem do miasta.
3. 5 godzin spędzić płynąc promem z Norwegii do Szwecji (w obie strony).
4. Przez cały dzień i noc wyżywienie we własnym zakresie.
5. Na lotnisko iść w nocy spacerem około 7 kilometrów, po wcześniejszym całodziennym zwiedzaniu pieszo!
6. Po dojściu na lotnisko przeczekać jakoś do godziny 4:15 zimną noc na parkingu
7. Od 4:15 na cieplutkim lotnisku poczekać cierpliwie do 8 rano na swój lot do domu.
Ciekawe ile osób, chciałoby tak się męczyć przez weekend?

Czasami słyszę lub czytam, że takie podróżowanie wprawdzie za małe pieniądze, ale bardzo męczące jest bez sensu. Oczywiście wszystko zależy od tego, co kto lubi. Równie dobrze można powiedzieć, że wspinaczka górska też jest bez sensu, bo idzie człowiek pod górę i się męczy, potem jeszcze trzeba zejść, a jak jest zła pogoda, to czasem nawet nie można podziwiać widoków. Po co więc chodzić po górach?
Dla mnie ta wycieczka była kolejną fajną przygodą, podczas której przełamuję swoje słabości. Brak transportu i chęć zobaczenia wszystkiego, co się zaplanowało, wymaga troszkę wysiłku i przejścia sporej liczby kilometrów w dość surowym klimacie. Brak snu i ciepłego posiłku, czy chociażby herbaty, wzmaga uczucie zimna i zmęczenia. A jednak warto! To zupełnie inne doświadczenie niż wczasy z all inclusive ;)
Oczywiście miło byłoby mieć nocleg i porządnie się wyspać, zjeść porządny posiłek w restauracji lub przynajmniej przysiąść na chwilę na kawę w jednej z kawiarenek. No tak, ale Norwegia należy do jednych z najdroższych krajów na świecie! Kiedyś, gdy jeszcze nie istniało coś takiego jak tanie loty, oglądałam w katalogach biur podróży propozycje wycieczek do krajów Skandynawskich i myślałam, że nigdy nie dane mi będzie ich zobaczyć, ze względu na wysokie ceny. Dzisiaj w dobie tanich lotów, jest to możliwe i do tego bez rujnowania domowego budżetu - za 44 złote! (44 złote na osobę to kwota za całą wycieczkę: dojazd na lotnisko, opłata za parking na lotnisku, bilety na samolot, bilety na prom, wyżywienie). Z wyżywienia najdroższa okazała się butelka wody kupiona na lotnisku za 7 zł.

Norwegia powitała nas piękną słoneczną pogodą. Oczywiście przed wyjazdem skrupulatnie sprawdzaliśmy prognozę pogody na naszej ulubionej stronie, której sprawdzalność jeszcze nigdy nas nie zawiodła:
http://www.yr.no

Rano było zimno, ok. 2 stopnie, ale z każdą godziną słońce grzało coraz mocniej i temperatura podniosła się do 11, a w słońcu z pewnością jeszcze cieplej. Po wyjściu z lotniska darmowym autobusem podjechaliśmy do stacji kolejowej, a później pieszo udaliśmy się w kierunku centrum miejscowości Sandefjord. Zwiedzanie zaczęliśmy od wejścia na punkt widokowy, który okazał się być jednocześnie bardzo przyjemnym parkiem. Po sesji zdjęciowej z widokiem na port poszliśmy w głąb parku i doszliśmy do stawu. Był to bardzo przyjemny poranny spacer.
Po zejściu schodkami z górki przeszliśmy tzw. Ulicą białych domków do portu. Tam weszłam do sklepu rybnego, bo nie byłabym sobą, gdybym nie obejrzała świeżutkich darów morza. Po uczcie dla oczu i powonienia namawiałam Maćka i Tomka, żeby też weszli, ale najwidoczniej nie mają w tym takiej przyjemności jak ja, bo od razu chcieli iść dalej. Spacerując wzdłuż przystani portowej, oglądaliśmy kapliczkę na wodzie, potem zjedliśmy śniadanie na pomoście na ławeczce obok zabytkowego statku do połowu wielorybów, który w sezonie letnim można zwiedzać. Na rondzie znajduje się fontanna przedstawiająca polowanie na wieloryby, a zaraz za nią park miejski. Pochodziliśmy troszkę po centrum, a później udaliśmy się na prom, którym popłynęliśmy do Strömstad.
 





















Pierwszy raz zobaczyliśmy fiordy i zrobiły na nas ogromne wrażenie, szczególnie podobały nam się domki na skałkach. Prom jak to prom – Norwegowie wpadli w szał robienia zakupów w strefie bezcłowej – nic dziwnego przy ich cenach za alkohol i papierosy. W Strömstad pospacerowaliśmy wzdłuż alejki przy porcie, a tam w zacumowanych jachtach Norwegowie szykowali się do sobotniej kolacji: widać było zapalone świeczki, kieliszki i szampana, a na jachtowych stolikach stały przygotowane sałatki. Obok portowych restauracji unosił się przyjemny zapach smażonej ryby, więc i my spoczęliśmy na chwilkę, aby skonsumować nasze polskie buły z serem ;)

 Po prawej stronie portu są piękne skałki, które właśnie oświetlało zachodzące słońce, więc poszliśmy w tamtym kierunku, mając nadzieję na ładne zdjęcia i faktycznie widoki były śliczne!
Potem poszliśmy jeszcze do centrum miasteczka zobaczyć kanał i kościół. W zasadzie nic ciekawego do zwiedzania tam nie ma, ale spacer uliczkami Strömstad i podziwianie drewnianych domków w świetle zachodzącego nad morzem słońca był bardzo przyjemny.

Postanowiliśmy wejść na kolejny punkt widokowy po lewej stronie portu. Za stacją kolejową poszliśmy wąską uliczką w górę na skałki, po drodze mijając kilka bardzo ładnych domków. Na skałce są dwie ławeczki, jedna już była zajęta przez parę, która postanowiła, tak jak my, wybrać się tu na obserwację zachodu słońca.
Po zachodzie zrobiło się już zdecydowanie zimniej, więc zeszliśmy do portu, bo o 20 ruszał nasz prom. W drodze powrotnej wpadliśmy na pomysł zakupienia piwa w sklepie bezcłowym, ale okazało się, że jeśli ktoś wraca tego samego dnia, nie ma możliwości zrobienia zakupów w drodze powrotnej. Nie jest istotne, że wcześniej nic nie kupiliśmy.

Prom Wiking jest większy niż poprzedni, ma 9 pokładów. W soboty na jednym z nich jest dancing – dla nas żadna atrakcja, do tego nie można było spać przy czymś, co określiłabym mieszanką stylu biesiado-bawarskiego z domieszką muzyki country w języku norweskim. Przynajmniej spędziliśmy dwie i pół godziny w wygodnych fotelach i w ciepełku.
Po spacerze po centrum i ponownym wejściu na punkt widokowy, zrobiło nam się już na tyle zimno, że postanowiliśmy iść w stronę lotniska. Jakoś tak w połowie drogi, gdy zmęczenie i senność dały się nam już mocno odczuć, a droga dłużyła się niemiłosiernie, zatrzymał się samochód. Młody chłopak o godzinie 1:30 w nocy zaproponował, że nas podwiezie do stacji kolejowej, skąd jest tylko 2 kilometry do lotniska, ale w czasie drogi zmienił zdanie i podjechał praktycznie pod bramę lotniska. Miło, prawda? Podziękowaliśmy mu serdecznie i z uśmiechem udaliśmy się na pobliski parking, by tam poczekać do godziny otwarcia lotniska. Spać się raczej nie dało z powodu zimna, ale jakoś daliśmy radę. Za to fotele linii Wizzair wydawały się tego ranka niesamowicie wygodne i przespaliśmy cały lot.






 











3 komentarze:

  1. Na szczęście na lotniskach zawsze są parkingi, dlatego można przyjechać autem i pozostawić je w bezpiecznym miejscu do czasu naszego powrotu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja wolę podróżować samolotem. Prom mnie przeraża. Szczególnie dlatego, że cierpię na chorobę morską.

    OdpowiedzUsuń
  3. Samolot to najwygodniejsza forma transportu. Korzystam z niej nawet jak lecę do odleglejszych miast w naszym kraju.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger