Noc była ciężka, bo
to w końcu była to przecież noc sylwestrowa. Od godziny 23:30
widać było wielkie poruszenie w naszym hotelu, nawet dzieci w
piżamach wychodziły na dwór. Zaczęło się jeszcze przed północą
i to tuż pod naszymi oknami, a później dalej i dalej. Dosłownie,
jakby eksplodowała hurtownia fajerwerków. Olaf
już zasnął, a my musieliśmy bardzo wcześnie wstawać i nie dane nam było
doświadczyć drugiego sylwestra w tym roku, a szkoda. O 8 rano pojechaliśmy z
Tanah Rata autobusem do Penangu.
Przejazd trwał ponad 4 godziny i dłużył się niemiłosiernie. Droga była męcząca dla nas, bo prawdopodobnie zjedliśmy coś, czego nasze żołądki już nie były w stanie znieść. Bolały nas brzuchy, a Olaf w czasie drogi był wyjątkowo niespokojny i przez pół drogi płakał.
Przejazd trwał ponad 4 godziny i dłużył się niemiłosiernie. Droga była męcząca dla nas, bo prawdopodobnie zjedliśmy coś, czego nasze żołądki już nie były w stanie znieść. Bolały nas brzuchy, a Olaf w czasie drogi był wyjątkowo niespokojny i przez pół drogi płakał.
W końcu dotarliśmy do Penangu – wyspy połączonej mostem z lądem
i synonimu najlepszej kuchni w Malezji. Każdy wie, że jak się jest
na Penangu, to przede wszystkim trzeba zjeść, bo nigdzie
indziej nie serwują dań tak różnorodnych i smakowitych.
Zatrzymaliśmy się w Tune Hotel (42 zł za 2 osoby) i całe
szczęście, że rezerwowaliśmy go wcześniej, bo większość
hoteli była zajęta z powodu świąt. Cena, jak na ten standard jest
naprawdę dobra, umyślnie wzięliśmy pokój bez okna, żeby
tym razem nie słyszeć fajerwerków.
Po 16 postanowiliśmy w końcu
coś zjeść i pochodzić trochę po mieście uważanym przez jednych
za wspaniałe i klimatyczne, przez innych uważane z nieciekawe i
brudne. Pierwsze wrażenie jest okropne, a zaznaczam, że była
godzina popołudniowa i do tego święto. Dosłownie miasto duchów –
wszystko pozamykane, więc kolorowe wystawy nie odwracają uwagi od
faktycznego stanu budynków. Wszystko stare, odrapane, tu i tam widać
szczura, bardzo dużo opustoszałych budynków i ogólnie kiepskie
wrażenie. Sama architektura jest interesująca, ale stan budynków
fatalny. Zapachy równie mało interesujące.
W końcu docieramy do
China Town, jest tam klika ciekawych zabytków, piękne świątynie. I te murale...
Najgorsze jest to, że do tej pory jeszcze nic nie zjedliśmy, bo
wszystkie knajpki są zamknięte.
Chodzimy głodni po Little India, tam trafiamy do buddyjskiej świątyni. Wokół kręci się masa ludzi, pala kadzidełka, modlą się, oj wiele się tu dzieje! Na ziemi leżą chorzy ludzie i jęczą, inni składają ofiary w postaci jedzenia, wszystko przesycone jest gęstym dymem palonych w niesamowitych ilościach kadzideł pomieszanym z zapachem rozpadających się śmieci, nagromadzonych tu prawdopodobnie od wczoraj. Wrażenie jest porażające – dosłowna synestezja wszystkich zmysłów. Do świątyni nie weszliśmy z Olafem – i dobrze, ponieważ jeszcze bardzo długo łzawiły mi od dymu oczy i drapało w gardle. Czy warto? Warto! Potem poszliśmy do ‘ładnej białej dzielnicy', czyli kolonialnych zabudowań. Te z kolei bardzo dobrze zachowane i odnowione, ale bardzo europejskie.
Nadszedł wieczór i w końcu jesteśmy uratowani - otwierają się
knajpki, znikają (przynajmniej z widoku) szczury, zapalają się
lampki, lampiony i świecidełka i wszystko się mieni kolorami, i
wibruje w takt grającej głośno muzyki. Penang przywdziewa
wieczorowy strój i staje się jakiś bardziej wdzięczny i
przyjemniejszy, i o dziwo zaczyna nam się podobać. W little India
oddajemy się rozpustnej uczcie dla podniebienia w stylu hinduskim i
z pełnymi brzuchami wracamy do hotelu. Po drodze mijaliśmy wiele
młodych par małżeńskich, którzy wyszli w Nowy Rok zrobić sobie
zdjęcia.
Olaf robił furorę wśród miejscowych, już
nas to zaczęło męczyć, co chwilę ktoś robił z nim zdjęcie,
albo wręcz bez pytania po prostu łapał go za ręce. Hallo baby! To
już norma. Olaf od pewnego czasu, jak znajduje się wśród
Chińczyków, odruchowo podnosi rączkę, uśmiecha się i macha do
nich, bo oni zawsze machają do niego. Penang nas z jednej strony
rozczarował, ale z drugiej trochę uwiódł. Oczywiście tak
naprawdę nic o Penangu nie wiemy, bo spędziliśmy tam za mało
czasu i możemy jedynie mówić o wrażeniach z Georege Town, ale my
tak to odczuliśmy. Może po prostu potrzeba czasu dla takich miejsc
jak Penang. Juto prom na wyspę Langkawi. Zorientowaliśmy się,
gdzie można wymienić rezerwacje internetowe na bilety i poszliśmy
spać.
Przydatne linki:
Prom z Penangu na Langkawi -
w czasie chińskiego nowego roku były problemy z kupnem biletów,
spotkaliśmy Chinkę, która od 3 dni nie mogła kupić biletu na Langkawi.
Tune hotel.
Tune hotel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz