lutego 10, 2013

Penang

Noc była ciężka, bo to w końcu była to przecież noc sylwestrowa. Od godziny 23:30 widać było wielkie poruszenie w naszym hotelu, nawet dzieci w piżamach wychodziły na dwór. Zaczęło się jeszcze przed północą i to tuż pod naszymi oknami, a później dalej i dalej. Dosłownie, jakby eksplodowała hurtownia fajerwerków. Olaf już zasnął, a my musieliśmy bardzo wcześnie wstawać i nie dane nam było doświadczyć drugiego sylwestra w tym roku, a szkoda. O 8 rano pojechaliśmy z Tanah Rata autobusem do Penangu.
Przejazd trwał ponad 4 godziny i dłużył się niemiłosiernie. Droga była męcząca dla nas, bo prawdopodobnie zjedliśmy coś, czego nasze żołądki już nie były w stanie znieść. Bolały nas brzuchy, a Olaf w czasie drogi był wyjątkowo niespokojny i przez pół drogi płakał.

W końcu dotarliśmy do Penangu – wyspy połączonej mostem z lądem i synonimu najlepszej kuchni w Malezji. Każdy wie, że jak się jest na Penangu, to przede wszystkim trzeba zjeść, bo nigdzie indziej nie serwują dań tak różnorodnych i smakowitych. Zatrzymaliśmy się w Tune Hotel (42 zł za 2 osoby) i całe szczęście, że rezerwowaliśmy go wcześniej, bo większość hoteli była zajęta z powodu świąt. Cena, jak na ten standard jest naprawdę dobra, umyślnie wzięliśmy pokój bez okna, żeby tym razem nie słyszeć fajerwerków.

Po 16 postanowiliśmy w końcu coś zjeść i pochodzić trochę po mieście uważanym przez jednych za wspaniałe i klimatyczne, przez innych uważane z nieciekawe i brudne. Pierwsze wrażenie jest okropne, a zaznaczam, że była godzina popołudniowa i do tego święto. Dosłownie miasto duchów – wszystko pozamykane, więc kolorowe wystawy nie odwracają uwagi od faktycznego stanu budynków. Wszystko stare, odrapane, tu i tam widać szczura, bardzo dużo opustoszałych budynków i ogólnie kiepskie wrażenie. Sama architektura jest interesująca, ale stan budynków fatalny. Zapachy równie mało interesujące.



 














 
W końcu docieramy do China Town, jest tam klika ciekawych zabytków, piękne świątynie. I te murale...

Najgorsze jest to, że do tej pory jeszcze nic nie zjedliśmy, bo wszystkie knajpki są zamknięte. 









































Chodzimy głodni po Little India, tam trafiamy do buddyjskiej świątyni. Wokół kręci się masa ludzi, pala kadzidełka, modlą się, oj wiele się tu dzieje! Na ziemi leżą chorzy ludzie i jęczą, inni składają ofiary w postaci jedzenia, wszystko przesycone jest gęstym dymem palonych w niesamowitych ilościach kadzideł pomieszanym z zapachem rozpadających się śmieci, nagromadzonych tu prawdopodobnie od wczoraj. Wrażenie jest porażające – dosłowna synestezja wszystkich zmysłów. Do świątyni nie weszliśmy z Olafem – i dobrze, ponieważ jeszcze bardzo długo łzawiły mi od dymu oczy i drapało w gardle. Czy warto? Warto! Potem poszliśmy do ‘ładnej białej dzielnicy', czyli kolonialnych zabudowań. Te z kolei bardzo dobrze zachowane i odnowione, ale bardzo europejskie.












 
















Nadszedł wieczór i w końcu jesteśmy uratowani - otwierają się knajpki, znikają (przynajmniej z widoku) szczury, zapalają się lampki, lampiony i świecidełka i wszystko się mieni kolorami, i wibruje w takt grającej głośno muzyki. Penang przywdziewa wieczorowy strój i staje się jakiś bardziej wdzięczny i przyjemniejszy, i o dziwo zaczyna nam się podobać. W little India oddajemy się rozpustnej uczcie dla podniebienia w stylu hinduskim i z pełnymi brzuchami wracamy do hotelu. Po drodze mijaliśmy wiele młodych par małżeńskich, którzy wyszli w Nowy Rok zrobić sobie zdjęcia.























 

Olaf robił furorę wśród miejscowych, już nas to zaczęło męczyć, co chwilę ktoś robił z nim zdjęcie, albo wręcz bez pytania po prostu łapał go za ręce. Hallo baby! To już norma. Olaf od pewnego czasu, jak znajduje się wśród Chińczyków, odruchowo podnosi rączkę, uśmiecha się i macha do nich, bo oni zawsze machają do niego. Penang nas z jednej strony rozczarował, ale z drugiej trochę uwiódł. Oczywiście tak naprawdę nic o Penangu nie wiemy, bo spędziliśmy tam za mało czasu i możemy jedynie mówić o wrażeniach z Georege Town, ale my tak to odczuliśmy. Może po prostu potrzeba czasu dla takich miejsc jak Penang. Juto prom na wyspę Langkawi. Zorientowaliśmy się, gdzie można wymienić rezerwacje internetowe na bilety i poszliśmy spać.


































Przydatne linki:
Prom z Penangu na Langkawi - w czasie chińskiego nowego roku były problemy z kupnem biletów, spotkaliśmy Chinkę, która od 3 dni nie mogła kupić biletu na Langkawi.
Tune hotel.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger