Nie
wiem dlaczego, ale lubię określenia typu: Polskie Carcassonne,
Morawskie Betlejem, Bałtycka Majorka lub Szwajcaria Kaszubska. Może
i są śmieszne, może ktoś uważać, że jest to tylko chęć
dorównania tym najpiękniejszym i znanym miejscom na świecie, ale
ja się z tym nie zgadzam. Dzięki takim nazwom wiemy, czego się po
danych regionach spodziewać i chociaż zwykle daleko im do
oryginału, są piękne na swój sposób. Kto nie był w Toskanii lub
nie odwiedził francuskich winnic, bo „za daleko", "bo za drogo”, a
lubi małe klimatyczne miasteczka i chciałby dowiedzieć się czegoś
o produkcji wina lub doświadczyć niewątpliwej przyjemności
degustacji tego szlachetnego trunku, niech odwiedzi Południowe
Morawy!
Do tego
wyjazdu już dość dawno zainspirowały nas kadry z filmu „Młode
wino” (tytuł org. Bobule). Pomijając świetny film, zachwyciły
nas krajobrazy i klimat małych winiarskich miasteczek. W końcu, po
latach, postanowiliśmy tam pojechać na miesiąc przed winobraniem,
kiedy to dojrzałe już kiście winogron pięknie prezentują się w
świetle zachodzącego słońca.
Plan
był prosty, ale jak zwykle w czasie zbierania informacji o regionie,
okazało się, że jest tam zdecydowanie więcej atrakcji niż
przypuszczaliśmy, że podczas jednego przedłużonego weekendu nie
damy rady zobaczyć i doświadczyć wszystkiego, dlatego podzieliśmy
nasz plan na 2 części. Jedna, zachodnia część, już za nami, a
druga (wschodnia) czeka na odkrycie i kolejny dłuższy weekend.
Długi
sierpniowy weekend (piątek, sobota, niedziela) aż się prosi, żeby
jakoś zagospodarować przypadające po sobie dni. Oczywiście
świadomi tego faktu są również inni zmotoryzowani turyści, więc
jesteśmy przygotowani na korki, tym bardziej, że część naszej
drogi stanowi popularna trasa na Bałkany. Nie chcieliśmy z tego
powodu jechać w czwartek (mieliśmy nosa, bo korki w czwartkowy
wieczór były ogromne) i wracać w niedzielę. Droga do Brna była
całkiem znośna, spodziewaliśmy się wzmożonego ruchu również w
piątek, więc pojechaliśmy rano, ale i tak nie uniknęliśmy
kolejki po winiety i stania w korku, gdzie jednak większość tablic
była z Polski. Za Brnem było już całkiem luźno. Po przyjeździe
do Znojma i zakwaterowaniu w pensjonacie „U Parku” poszliśmy na
spacer po miasteczku słynącym z pięknej zabudowy, zabytków
(kościoły, średniowieczna rotunda) i położenia tuż nad rzeką
Dyją.
Miasteczko
nas urzekło. Jego zabytki, brukowane uliczki, piwniczki winne i
słynne podziemia.
Znojemskie podziemia to jeden z najbardziej
rozległych podziemnych labiryntów w Europie Środkowej, których
początki sięgają XIV wieku. Skomplikowana sieć podziemnych
korytarzy do dziś zachwyca mądrze zbudowanymi szybami
wentylacyjnymi, kominami i studniami. Łączna długość korytarzy
wynosi ok. 27 km, tworzą one czteropiętrowy kompleks pod
historycznym centrum miasta.
Pierwotnie były to piwnice do
przechowywania produktów rolnych i wina, które miał każdy
mieszczański dom. Spacer w podziemiach musieliśmy sobie zostawić
na inną okazję, ponieważ wstęp z trzylatkiem jest wykluczony.
Jest kilka możliwości zwiedzania - „z adrenaliną” lub wersja
klasyczna. Trasa z adrenaliną ma 3 warianty: łatwy, średni i
trudny i koszty: 110,130 i 200 koron za osobę. Zanim kupisz bilet, lepiej upewnić się, czy zmieścisz się w najmniejszym korytarzu pod
ziemią, dlatego musisz przejść przez testową ramę ustawioną zraz za
kasami.
Oczywiście ramki przetestowaliśmy i powiem tak: na trzecią
z tras na pewno bym nie poszła, ale nr 1 i 2 chętnie! Klasyczna
trasa po podziemiach też jest zachęcająca, ale tutaj również nie
wejdziemy z małym dzieckiem. Szczegóły znajdziemy na
Spacerowaliśmy
aż do wieczora, a Olaf poznał starsze od niego rodzeństwo –
chłopca i dziewczynkę, z którymi próbował się dogadać.
Informacje
o historii i zabytkach miasta oraz podziemiach znajdziecie bez trudu
w Internecie. Warto zapoznać się z legendą, jak mieszkańcy
podstępem wykorzystali podziemia w obronie przed Szwedami, a ci
uznali to za sprawkę samego diabła! W każdym razie, gdy stawiałam
stopę na brukowanej uliczce, miałam świadomość, że pod nami
znajdują się podziemia, będące świadkami dramatycznych wydarzeń
, mrocznych tajemnic i historii. Więcej d poczytania na ten temat w
artykule
http://podroze.onet.pl/na-weekend/czwarty-poziom-mroku/8z7nd
Do
najważniejszych zabytków należą: Rotunda św. Katarzyny, kaplica
św Wacława, kościoły św Krzyża i św Michała oraz św Mikołaja
oraz wieża ratuszowa. Na uwagę zasługuje też stary miejski
browar. W centrum Informacji turystycznej dostaniemy mapki Znojma i
okolic
Dzień 2
Nie zawsze jest różowo - czyli bunt Olafa i przepiękne
miejsca w okolicznościach trudnych do zniesienia.
Od rana
wszystko było „nie tak” – może to syndrom dnia drugiego, albo
za mało snu w nocy, bo Olaf nie bardzo chciał iść spać o swojej
godzinie. Wstał rano lewą nogą i od razu wszystko było na „nie”.
Na szczęście, tego dnia nie wybieraliśmy się do parku narodowego,
a jedynie na wycieczkę samochodową po zamkach nad Dyją. Najpierw
okazało się, że do austriackiego miasteczka Hardegg nie damy rady
dojechać samochodem, a iść z Olafem spory kawałek w takim
nastroju, w jakim był, nie było sensu, więc odpuściliśmy.
Dalej
pojechaliśmy do Vranova, a tam bunt osiągnął moment kulminacyjny.
W samochodzie: „za ciasno” , chodzenie na nóżkach: „nogi
bolą”, spacer w nosidełku „nie chcę” , względny kompromis
osiągnęliśmy dopiero w wózku, który Maciek musiał wnieść na
dość wysoką górę zamkową.
Drugą miejscowością, którą udało
się nam odwiedzić był Bitov z zamkiem, którego wnętrza znane są
z ekspozycji, jakiej zdecydowanie nie chcieliśmy oglądać, a
mianowicie jednej z największych w Europie kolekcji wypchanych psów
(!).
Prawie każda z miejscowości położona na Dyją graniczy z
parkiem narodowym i z każdego z tych miejsc roztaczają się
przepiękne widoki na meandrującą rzekę.
Woda w słoneczną pogodę
przypomina lazurową wstążkę przecinającą bujną i zieloną
puszczę – coś pięknego! Oglądaliśmy też ruiny starego zamku
Cornstejn, z niego widoki były jeszcze ładniejsze. Co do zamków i
widoków – cóż.. są piękne, ale w takich okolicznościach
człowiek się zastanawia, czy przypadkiem nie przerwać podróży i
nie wracać natychmiast do domu. Można by oczywiście taki „gorszy
dzień” przesiedzieć w domu, ale byłoby chyba jeszcze gorzej,
ponieważ po powrocie do pensjonatu protest jeszcze bardziej się
nasilił, a że kamienica jest wiekowa, to przy tej akustyce krzyki
wydawały się dwukrotnie głośniejsze niż w rzeczywistości.
Wieczorem padliśmy ze zmęczenia, bynajmniej nie fizycznego.
Zdecydowaliśmy, że wstaniemy rano i zobaczymy, jak będzie się
czuć Olaf – jeśli tak samo, pakujemy się i wracamy!
Dzień
3
Nasze naj – czyli Czeska Amazonia i przepiękne winnice
Jest
poranek, nieufni spoglądamy w stronę łóżeczka naszego
pierworodnego, który budzi się z uśmiechem na twarzy. Nasz
aniołek wstaje i z zadowoleniem
wita nowy dzień. Wciąż nieufni, przyglądamy mu się i decydujemy,
że może jednak zaryzykujemy i pójdziemy na szlak. Biorąc pod
uwagę wczorajsze zachowanie Olafa, wszystkie wcześniejsze założenia
oraz plany co do
dzisiejszego
dnia muszą być elastyczne. Wiemy, że trzeba przygotować różne scenariusze i warianty trasy na wypadek konieczności szybkiego powrotu. Zaczynamy od najłatwiejszej wersji – idziemy szlakiem żółtym ze Znojma w kierunku punktu widokowego Czeskiej Amazonii.
dnia muszą być elastyczne. Wiemy, że trzeba przygotować różne scenariusze i warianty trasy na wypadek konieczności szybkiego powrotu. Zaczynamy od najłatwiejszej wersji – idziemy szlakiem żółtym ze Znojma w kierunku punktu widokowego Czeskiej Amazonii.
Park Narodowy
Podyjí leży przy granicy z Austrią, a za granicą płynnie łączy
się z Parkiem Narodowym Thayatal.
Dzięki „żelaznej kurtynie“
ten rejon przez dość długi czas był niedostępny, dlatego
przyroda zachowała się w nieskalanej formie.
Rzeka Dyja wije się
tu powoli, zakręca, tworzy meandry i na swym brzegu omywa
skały, winnice, ukwiecone łąki pełne ciepłolubnych roślin
i nasłonecznione sady pachnące owocami.
Olaf,
kiedy jest z nami gdzieś z dala od domu zawsze pyta. A co dzisiaj
robimy? Nasza odpowiedź była najambitniejszą wersję planu –
czyli piknik przy skale, huśtający most, winogrona i plac zabaw.
Po naszemu: dotarcie do punktu widokowego, następnie dojście do
winnicy Sobes i dojście do przystanku autobusowego w Hnanicach. W
sumie około 15 km trasy pieszo. Oczywiście mieliśmy też plan
awaryjnej ewakuacji w przypadku „buntu”. Olaf zaakceptował i
ruszył pieszo szlakiem. Niewiarygodne, ale sam z chęcią przeszedł
taki kawal drogi. Czasem wchodził do nosidła, później znów
chciał iść pieszo. Wózka nie braliśmy, bo i tak by się nie
przydał. Trasa jest piękna i malownicza. Miejscami trzeba być
bardzo ostrożnym, idąc z maluchem i najlepiej mieć go w nosidle.
Na samej górze urządziliśmy piknik, a ponieważ Olaf był
zachwycony, postanowiliśmy kontynuować i iść dalej szlakiem do
winnicy Sobes. Przypadkowo spotkany przewodnik po parku powiedział
nam, że najtrudniejszy odcinek szlaku już za nami i faktycznie
dalej to już był spacer. Ale jaki spacer! Te widoki, dzikość
przyrody i brak ludzi na szlaku! Odcinek do winnicy Sobes jest
przepięknie poprowadzony doliną rzeki.
W końcu dochodzimy do
bujającego się mostu zawieszonego na linkach. Jednorazowo most może
przekraczać 6 osób.
Można się było wygłupiać i bujać do woli,
ponieważ nie było nikogo oprócz nas. A za mostem piękna ukwiecona
łąka i na niej polna droga prowadząca do winnicy.
Tego widoku nie
zapomnę do końca życia! Promienie sierpniowego popołudniowego
słońca padają na dojrzałe już kiście winogron posadzonych w
równe rzędy. Naszym oczom ukazuje się jedna z najlepszych 10
winnic Europy!
Nie ma tu piwniczki, a jedynie budka z winem, dookoła
rowerzyści, właściwie to całe rodziny rowerzystów siedzą na
ławeczkach i popijają – jedni po kieliszku, inni po butelce. Pan
w budce proponuje kilka rodzajów wina i wskazuje, gdzie rosną
krzewy z których wino degustujesz.
Można więc nie tylko skosztować
pysznego wina, ale też zobaczyć, dotknąć, powąchać i poznać
dokładnie to, co masz w kieliszku. Spacerowaliśmy chwilę po
winnicy, szukając winogron, które nas zachwyciły swym smakiem
(Rulandskie Sede vyrob z bobule). Taka sugestia – na Morawach pij
białe wino!. Warto dodać, że nie jest drogo, biorąc pod uwagę,
że degustujesz również wina z wyższej półki i nie płacisz za
całą butelkę, tylko za kieliszek (wino z Sobes posmakowało nawet
królowej Elżbiecie II). Oczywiście gdybyś tę samą butelkę
wina, którą możesz kupić tutaj, kupił w sklepie w Pradze, to
zapłacisz dwukrotnie więcej.
Po
wizycie w winnicy poszliśmy do wsi Hnanice.
W pobliżu jest kilka
wsi, gdzie uprawia się winorośl, więc okolica przypomina
toskańskie krajobrazy. Po drodze widzieliśmy przepiękne
pagórkowate pola skąpane w popołudniowym słońcu. W miasteczku
zjedliśmy obiad w knajpce z placem zabaw i pojechaliśmy autobusem
miejskim do centrum Znojma. Cała trasa wynosiła ok 15 km sandałem!
Następnego dnia mocno to odczułam ;)
Dzień
3
Ciuchcia, klasztor, malowana piwnica i powrót
Ostatniego
dnia idziemy na przystanek turystycznego pociągu – atrakcja
głównie dla maluchów. Ciuchcia jeździ ze Znojma do klasztoru
Louka. Olaf czekał na tę przejażdżkę już od dawna i bardzo mu
się podobało. Nam – średnio ;) Ciuchcia jedzie bardzo wolno i
zatrzymuje się przez chwilę w miejscach, gdzie warto wyjść i
zrobić zdjęcia oraz posłuchać informacji o zabytkach.
Oczywiście,
my już byliśmy w tych wszystkich miejscach wcześniejszej.
Najgorsze są jednak spaliny, które niestety wdychamy, więc dobrze
usiąść jak najdalej, żeby ich nie czuć.
Po dotarciu na końcową
staję, weszliśmy do klasztoru, zapytać o możliwość zwiedzania
wnętrz, krypty i muzeum winiarstwa. Niestety, musielibyśmy czekać
jeszcze godzinę na grupę i przewodnika. Sama wycieczka trwa ponad
godzinę, więc zdecydowaliśmy, że rezygnujemy. Jednak bardzo miły
pan, widząc nasze rozczarowanie, pozwolił nam wejść do ostatniej
komnaty, gdzie kończy się zwiedzanie. Byliśmy tam
całkiem sami!
W klasztorze można degustować miejscowe wina. Jeśli zwiedzamy, taka degustacja jest już w cenie biletu. Ja
spróbowałam dwa rodzaje wina, ale jakoś mi nie posmakowały. Sądzę, że czynnikiem decydującym w tej kwestii były: zbyt
wczesna godzina i złe samopoczucie po 40 minutowym wdychaniu spalin
z ciuchci ;)
Postanowiliśmy
pochodzić po terenie klasztoru, który nadal wymaga wielu nakładów
finansowych, a jego większa część jest zaniedbana i zniszczona.
Dobrze, że chociaż część tego kompleksu znalazła prywatnego
właściciela. Znovin wykorzystał klasztorne piwnice do składowania
win.
Powrót ciuchcią do Znojma był zdecydowanie krótszy i
przyjemniejszy, a trasa ciekawsza. Potem pojechaliśmy zobaczyć słynną malowaną piwnicę.
Przepiękna piwnica win z malowidłami ludowego artysty została wykopana w
piaskowcowym zboczu nad Szatowem. Wchodzimy do
podziemia. Główny korytarz i ściany przyległych pomieszczeń
ozdabiają fantastycznie kolorowe obrazy, które wykonał
Maxmillian Appeltauer z Szatowa, znany ze swoich zdolności
plastycznych. Pracował tutaj w latach
1938 - 1968 w każdą niedzielę. Nie powstrzymała go nawet utrata ręki w
czasie drugiej wojny światowej. Olafowi podobały się najbardziej postaci z bajek.
Do domu
dojechaliśmy w miarę szybko i bez korków. Pierwotny plan zakładał
jeszcze postój w okolicach Morawskiego Krasu, ale wówczas na
miejsce dojechalibyśmy późnym wieczorem, a zależało nam na
położeniu Olafa spać o normalnej godzinie.
Południowe Morawy musimy zobaczyć raz jeszcze! Tym razem ich część wschodnią.
ciekawe miejsce! fajne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuń