
Olaf każe
nam wstawać o 6 rano, a poranek jest bardzo słoneczny i dzień
zapowiada się ładnie, więc jedziemy na Bastei i słynny most
skalny. Wszyscy podpowiadają, żeby jechać jak najwcześniej,
ponieważ
później przyjeżdżają tłumy turystów. Dzisiaj jest
poniedziałek, więc jest szansa, że ludzi będzie mniej niż w
weekend. Samochód zostawiamy na parkingu przed płatnym parkingiem,
za którym jest zakaz wjazdu dla wszystkich poza mieszkańcami.

Czeka
nas mniej więcej kilometr marszu szosą - niestety z góry, co
oznacza powrót pod górę na sam koniec. Trudno, idziemy pieszo do
kurortu Rathen, a z niego już prostym szlakiem w górę do słynnego
mostu. Prosty, nie znaczy, że niemęczący, trzeba troszkę się
wspinać, ale za to, jakie ładne widoki mamy po drodze. Na sam most
można dotrzeć znacznie łatwiej inną droga i podjechać na parking
tuż obok Bastei, a stąd bez wysiłku dojść do mostu.

Jednak my
mamy plan, żeby zejść szlakiem przez szwedzkie dziury do jeziorka
i w zasadzie będziemy na samym dole przy miasteczku, a parking z
łatwym dojściem jest na górze. Mieliśmy do wyboru dwie opcje:
jechać na ten ‘łatwy parking’ zobaczyć most i tyle. Opcja
druga z łatwym parkingiem mała być też następująca: idziemy
przez szwedzkie dziury i potem na końcu wspinamy się znowu do góry
aż do mostu i do parkingu – tego nie chcieliśmy. Wybraliśmy
trasę optymalną. Na początku się wspinamy, potem schodzimy i
idziemy do samochodu ten jeden kilometr.

Większość ludzi i
wycieczek podjeżdża jednak tylko do parkingu, spaceruje do mostu i
wraca. Jak już doszliśmy do pierwszego punktu widokowego,
zobaczyliśmy zapowiedź tego, co nas czeka. Obrazek jak z bajki,
Łaba jak wstążka zalotnie wije się to na lewo, to na prawo, a z
niej jakby wyrastają skały. Nie mam pojęcia, jak przezwyciężyłam
mój lęk wysokości, ale chyba zadziałało samozaparcie.
Już zbyt
wiele widoków w życiu przegapiłam z powodu irracjonalnego strachu
przed wysokością. Wcześniej widziałam zdjęcia, więc naprawdę
bardzo chciałam to zobaczyć na własne oczy i po raz pierwszy w
życiu oprzeć się o mostek bez strachu, że się zarwie i spadnę.
Myślę, że pomogło ‘nie patrzenie w dół” i skupienie na
bezpieczeństwie Olafa, który był zbyt niski, żeby się przechylić
i spaść, do tego Maciek cały czas go nosił.

Na samym moście Olaf
zaczął marudzić i płakać, bo zbliżała się godzina jego
południowej drzemki. Na szczęście w końcu zasnął i poszliśmy
zobaczyć najbardziej „niebezpieczną” część Bastei, czyli
skalne miasto – mostki porozwieszane między skałami, skąd
doskonale widać słynny most i inne malownicze formacje skalne.
Niestety, w takich miejscach często tworzą się korki, każdy chce
napawać się widokiem lub zrobić zdjęcie i trzeba mieć
cierpliwość, żeby spokojnie przeczekać tzw. Fale. Właśnie na
Bastei zauważyliśmy zjawisko fali – tłum przypływa i za chwilę
odpływa jak fala, ba, są nawet momenty, gdy robi się
pusto!

Zauważyliśmy też, że ludzie są bardzo życzliwi i
starają się czekać, nim ktoś zrobi zdjęcie. O widokach nie będę
pisać, chyba trzeba to zobaczyć samemu, nie wiem, czy zdjęcia mogą
oddać krajobrazy, jakie oglądamy, ale są rzeczywiście bajkowe.
Nie dziwie się zachwytom malarzy, nie wspominając już o fakcie, że
za ich czasów nie było tu tylu odwiedzających ;)
Po Bastei
poszliśmy w kierunku „łatwego parkingu”.

Droga prowadzi przez
jeszcze jeden punkt widokowy niezmiernie zatłoczony. Idziemy w
kierunku szwedzkich dziur, po drodze kolejny punkt widokowy i tam już
spotykamy tylko dwie osoby! Dalej w las i… koniec, droga zamknięta,
szlak zagrodzony prze wielką belkę ze słowem VERBOTEN, a ponieważ
„rauchen verboten” to akurat znamy, domyślamy się, że dalej
iść nie można.
Grupa chińskich turystów również wyraża swoje
niezadowolenie. Wracamy do parkingu, a to oznacza powrót tą samą
drogą. Na szczęście do jeziorka da się dojść. Nie jest może
jakieś niesamowite, ale ładne i warto było tu przyjść. Najgorsza
jest droga powrotna, bo pod górę, na szczęście urok Rathen
wynagradza tę niedogodność. Miasteczko prawie pozbawione ruchu
samochodowego jest bardzo ładne!
Olaf w drodze powrotnej okazał się
prawdziwym herosem, schodził pięknie na własnych nóżkach wołając
op, op, op po przekroczeniu każdego schodka, a trochę tego było…w
końcu nie dał rady i usiadł na jednym z nich, a Maciek musiał
czynić powinność „kuligu”, czyli nosić go „na barana”.
Czasem jak nasz syn mówi „guligu” domyślam się, skąd się
wzięło słowo kulig ;)
No i częściowo na guligu, częściowo
na nóżkach dotarliśmy do zaparkowanego auta, potem tylko zjazd do
miasta do Lidla na zakupy i spać.
Cudowne widoki! wybieramy się tam w tym roku. Można prosić o dokładniejsze namiary na tę "mniej łatwą" trasę? I parking? Dobrze jest oznaczona trasa? Pozdrawiam i życzę więcej wypraw ;)
OdpowiedzUsuń