W ostatnim czasie dolar jest najtańszy w historii. Korzystamy z tego i wybieramy się do Egiptu. Jakby
mi ktoś powiedział kilka lat temu, że bez żadnego przewodnika będę oglądać
piramidy, spać w centrum Kairu i nurkować z rybkami, to bym się uśmiała do łez
i uznała za żart. A jednak doczekaliśmy dnia, w którym sami sobie jedziemy do
Kairu i spędzamy tyle czasu na zwiedzaniu, ile nam się podoba!
Osoby:
Aga i Maciek (czyli MY)
Paskal (przewodnik Pascala) i Jadzia, która podróżuje z
nami wszędzie od jakiegoś czasu (czyli pancerny mio p560)
Farek Radwan – szalony
taxi driver
oraz wielu innych
(naciągaczy, samozwańczych przewodników i dobrych, uczciwych Egipcjan)
Miejsce akcji: Hurghada, Kair, Giza, Sakkara, Memfis.
Miejsce akcji: Hurghada, Kair, Giza, Sakkara, Memfis.
Przygotowania
do
zwiedzania Kairu zaczęliśmy długo przed wylotem do Egiptu. Już w lutym
planowaliśmy, co zwiedzimy, a Maciek wyposażył naszą Jadzię w świetne
mapy
miasta i okolic. Od samego początku wiedzieliśmy, że 2 dni to stanowczo
za
mało, żeby zobaczyć wszystko, co nas interesuje, ale trzeba było z
czegoś
zrezygnować. Oferty biur podróży i tych polskich i egipskich były
okropne – pół
godziny w Gizie i okrojony program z naciskiem na dłuższą wizytę w
zaprzyjaźnionym sklepie z alabastrem lub papirusem, a do tego wszędzie
dojazd
autobusem. Wiedzieliśmy jedno – na piramidy przeznaczamy przynajmniej 3
do 4
godzin, a żadne biuro nam tego nie zagwarantuje. Do wyjazdu trzeba było
też
przygotować się psychicznie, ponieważ gdy nie wie się/nie rozumie się
pewnych rzeczy można znienawidzić Kair i Egipcjan. Przede wszystkim
ustaliliśmy strategię, jak odpierać
ataki naciągaczy, żeby samemu wyjść cało z opresji i przy okazji nie
urazić
Egipcjan (szczegóły dalej).
Do
Egiptu lecimy najtańszym all inclusive z biura podróży. Jest rok 2008 i jest to najtańszy sposób dostania się do faraonów.
Jeszcze nie ma tanich lotów w tym kierunku, pojawią się dopiero za ok. 4
lata ;) Hotel traktujemy jako bazę wypadową, no dobra, przyznajemy, że
i z plaży i z olinkluziwa skorzystaliśmy.
Do Kairu jedziemy z Hurghady autobusem El Gouna Transport Co. Bilety kupujemy dzień wcześniej w centrum (Dahar). Wyjazd dokładnie o północy, koszt biletu w jedna stronę 65 L.E. Na plaży w Hurghadzie decydujemy się na nocleg w samym sercu Kairu w hostelu Desert Safary na Tahrir Square - obok Muzeum Egipskiego. Ustalamy listę wydatków, czyli nocleg, wstępy, przejazdy, jedzenie i drobne wydatki oraz bakszysz wychodzi około 800 zł na dwie osoby. Do obiadu, ośmielona dobrym samopoczuciem po kilku dniach pobytu, zjadam surową sałatkę, co jak się okaże około godziny 22, będzie miało dramatyczne konsekwencje - na godzinę przed planowanym odjazdem (z powodu egipskich bakterii) nasz wyjazd stoi pod znakiem zapytania. Niestety nifuro przywiezione z Polski nic nie pomaga. Nie wiemy, co robić, bo ze mną jest coraz gorzej, biletów nie da się już zwrócić ani przełożyć na inny termin. Jesteśmy spakowani i siedzimy na recepcji. Zostaje 20 minut do odjazdu autobusu. Rezygnujemy, chce mi się płakać na myśl, że nie zobaczę piramid. Recepcjonista widzi nasze rozczarowane, pyta, co jest grane, a ja odpowiadam, że mieliśmy jechać do Kairu, ale się rozchorowałam. Nagle pan z recepcji obiecuje załatwić środek, który ma być skuteczny. Na drugi dzień będę jak nowa. Pojawia się więc promyk nadziei na wyjazd, ale mówimy, że za 10 minut odjeżdża nasz autobus, a my musimy kupić lek i jeszcze dojechać do centrum na dworzec. „Da się załatwić, dacie radę” – mówi. I za to kocham Egipt. Nie wiem jak to się stało, ale w 10 minut z jego pomocą załatwiliśmy bez recepty mocny antybiotyk znanej niemieckiej firmy, później złapaliśmy taksówkę, która w szalonym tempie dowiozła nas na dworzec i w rezultacie minutkę przed północą siedzieliśmy w autobusie.
Autobus był klasy Deluxe – wcześniej się zastanawialiśmy, dlaczego Egipcjanie mają tyle klas np. Deluxe, First class, Royal class, VIP class…, czyli deluxe to najniższa. Teraz, po nocy, podczas której prawie nie spaliśmy ze względu na wrzaski wydobywające się z głośników w czasie projekcji egipskiego filmu akcji, już wiemy co znaczy deluxe ;). Około 6 rano dotarliśmy na miejsce. Zaraz po wyjściu z autobusu znalazł nas bardzo spocony naciągacz, który oferował zakwaterowanie w hotelu Arabesque i swoje przewozowe usługi. Powiedzieliśmy mu, że mamy już rezerwację w hotelu Safary. Chcieliśmy tylko wynająć taksówkę na cały dzień, taksiarz chciał najpierw 300 L.E. a potem zeszło do 200 L.E. Zawiózł nas do hostelu i obiecał przyjechać po nas o 7:15. Gdy stanęliśmy przed hostelem, szczęka mi opadła. Wiedziałam, że za taką cenę to luksusów nie będzie, ale to jak wyglądał budynek, mnie przeraziło. W dodatku wejście do budynku było przewiązane grubym łańcuchem i zamknięte. Miejsce sprawiało wrażenie, jakby od kilku lat było nieczynne z powodu zagrożenia zawaleniem się. A jednak, po kilku minutach dobijania się do drzwi, ktoś bardzo zaspany rozkuł łańcuch. Upewniwszy się, że hotel Safary jednak istnieje, weszliśmy na 7 piętro. Winda, o której można przeczytać w recenzjach hostelu, działała wyrywkowo i rozrywkowo, a w momencie, kiedy wchodziliśmy, wcale nie działała. Raz nią jechaliśmy i od tamtej pory, nieważne jak jesteśmy zmęczeni, wchodzimy po schodach.
Na górze zastaliśmy śpiącego na kanapie recepcjonistę. Chwilkę trwało budzenie go po angielsku, ale w końcu arabskie pozdrowienie chwalące Allacha zbudziło naszego kwaterodawcę. Okazało się, że niestety nie ma wolnego pokoju z łazienką, ale jest dwójka bez łazienki. No cóż, wzięliśmy, co było - w końcu mieliśmy tam tylko spędzić kilka godzin w nocy, a łazienka znajdowała się zaraz obok pokoju. Jak wyglądamy przez okno, widzimy główny plac i Muzeum Egipskie oraz morze samochodów na wiecznie zakorkowanej ulicy.
Do Kairu jedziemy z Hurghady autobusem El Gouna Transport Co. Bilety kupujemy dzień wcześniej w centrum (Dahar). Wyjazd dokładnie o północy, koszt biletu w jedna stronę 65 L.E. Na plaży w Hurghadzie decydujemy się na nocleg w samym sercu Kairu w hostelu Desert Safary na Tahrir Square - obok Muzeum Egipskiego. Ustalamy listę wydatków, czyli nocleg, wstępy, przejazdy, jedzenie i drobne wydatki oraz bakszysz wychodzi około 800 zł na dwie osoby. Do obiadu, ośmielona dobrym samopoczuciem po kilku dniach pobytu, zjadam surową sałatkę, co jak się okaże około godziny 22, będzie miało dramatyczne konsekwencje - na godzinę przed planowanym odjazdem (z powodu egipskich bakterii) nasz wyjazd stoi pod znakiem zapytania. Niestety nifuro przywiezione z Polski nic nie pomaga. Nie wiemy, co robić, bo ze mną jest coraz gorzej, biletów nie da się już zwrócić ani przełożyć na inny termin. Jesteśmy spakowani i siedzimy na recepcji. Zostaje 20 minut do odjazdu autobusu. Rezygnujemy, chce mi się płakać na myśl, że nie zobaczę piramid. Recepcjonista widzi nasze rozczarowane, pyta, co jest grane, a ja odpowiadam, że mieliśmy jechać do Kairu, ale się rozchorowałam. Nagle pan z recepcji obiecuje załatwić środek, który ma być skuteczny. Na drugi dzień będę jak nowa. Pojawia się więc promyk nadziei na wyjazd, ale mówimy, że za 10 minut odjeżdża nasz autobus, a my musimy kupić lek i jeszcze dojechać do centrum na dworzec. „Da się załatwić, dacie radę” – mówi. I za to kocham Egipt. Nie wiem jak to się stało, ale w 10 minut z jego pomocą załatwiliśmy bez recepty mocny antybiotyk znanej niemieckiej firmy, później złapaliśmy taksówkę, która w szalonym tempie dowiozła nas na dworzec i w rezultacie minutkę przed północą siedzieliśmy w autobusie.
Autobus był klasy Deluxe – wcześniej się zastanawialiśmy, dlaczego Egipcjanie mają tyle klas np. Deluxe, First class, Royal class, VIP class…, czyli deluxe to najniższa. Teraz, po nocy, podczas której prawie nie spaliśmy ze względu na wrzaski wydobywające się z głośników w czasie projekcji egipskiego filmu akcji, już wiemy co znaczy deluxe ;). Około 6 rano dotarliśmy na miejsce. Zaraz po wyjściu z autobusu znalazł nas bardzo spocony naciągacz, który oferował zakwaterowanie w hotelu Arabesque i swoje przewozowe usługi. Powiedzieliśmy mu, że mamy już rezerwację w hotelu Safary. Chcieliśmy tylko wynająć taksówkę na cały dzień, taksiarz chciał najpierw 300 L.E. a potem zeszło do 200 L.E. Zawiózł nas do hostelu i obiecał przyjechać po nas o 7:15. Gdy stanęliśmy przed hostelem, szczęka mi opadła. Wiedziałam, że za taką cenę to luksusów nie będzie, ale to jak wyglądał budynek, mnie przeraziło. W dodatku wejście do budynku było przewiązane grubym łańcuchem i zamknięte. Miejsce sprawiało wrażenie, jakby od kilku lat było nieczynne z powodu zagrożenia zawaleniem się. A jednak, po kilku minutach dobijania się do drzwi, ktoś bardzo zaspany rozkuł łańcuch. Upewniwszy się, że hotel Safary jednak istnieje, weszliśmy na 7 piętro. Winda, o której można przeczytać w recenzjach hostelu, działała wyrywkowo i rozrywkowo, a w momencie, kiedy wchodziliśmy, wcale nie działała. Raz nią jechaliśmy i od tamtej pory, nieważne jak jesteśmy zmęczeni, wchodzimy po schodach.
Hotel Safary (najlepsza lokalizacja
w stolicy za jedyne 20 zł)
W tym budynku jest hostel na 7
piętrzeNa górze zastaliśmy śpiącego na kanapie recepcjonistę. Chwilkę trwało budzenie go po angielsku, ale w końcu arabskie pozdrowienie chwalące Allacha zbudziło naszego kwaterodawcę. Okazało się, że niestety nie ma wolnego pokoju z łazienką, ale jest dwójka bez łazienki. No cóż, wzięliśmy, co było - w końcu mieliśmy tam tylko spędzić kilka godzin w nocy, a łazienka znajdowała się zaraz obok pokoju. Jak wyglądamy przez okno, widzimy główny plac i Muzeum Egipskie oraz morze samochodów na wiecznie zakorkowanej ulicy.
Właściciel hostelu okazał
się bardzo pomocny i zaproponował, że załatwi nam kierowcę na cały dzień, nie
za 200, a za 150 L.E. i zawiezie nas do Gizy a potem do Sakkary. Zgodziliśmy
się, trzeba było tylko podziękować pierwszemu panu taksiarzowi, który o 7:20
już trąbił pod naszym hotelem. Podziękowanie i rozczarowanie pana kosztowało
nas 10 L.E. za fatygę. Właściciel powiedział, że żaden Egipcjanin nie dałby
pieniędzy, tylko powiedział, że rezygnuje i podziękował.
W Gizie spędziliśmy ponad 3 godziny i nie wiem, jak można to wszystko zobaczyć w 30 minut. Obeszliśmy Wielką Piramidę Chufu (Cheopsa), która miała oryginalnie 140 m wysokości i 230 m u podstawy, ale obecnie jest o 3 m. mniejsza. Piramida waży 6 milionów ton. Maciek wszedł do środka. Giza była spełnieniem jego marzeń z dzieciństwa. Ja zostałam ze sprzętem – zakaz fotografowania. Razem weszliśmy do drugiej piramidy Chafre ( bilet 30 L.E tutaj również zadziałała moja legitymacja). Strażnicy sprawdzają plecaki, bo w 1993 roku podłożono w tej piramidzie bombę i kilku turystów odniosło obrażenia w wyniku eksplozji. Nie wyobrażam sobie zupełnie, jak mogli się czuć ludzie w trakcie wybuchu w środku tej piramidy – to musiał być koszmar. Na Zewnątrz temperatura cały czas rosła. Nie wiem, ile było stopni, ale mimo wczesnej godziny pewnie ponad 30. W środku natomiast było tak duszno i gorąco, że nikt nie wychodził z piramidy suchy. Przy takiej temperaturze, jeśli ktoś cierpi na klaustrofobię lepiej nie ryzykować. Idzie się wąskim i niskim (cały czas trzeba się pochylać) korytarzem najpierw w dół, a następnie ku górze i dociera się do komory grobowej, w której znajduje się sarkofag. Wraca się tą samą drogą. Korytarze są dobrze oświetlone, ale śliskie od potu umęczonych turystów.
W drodze do Gizy: jak widać nasza
taxi nie posiada bocznych szyb, brak klamek do otwierania drzwi (drzwi przednie
pasażera otwierały się z zewnątrz, a ponieważ nie było szyby Farek miał swoją
technikę robienia tego od wewnątrz przez okno ) nie ma też lusterka
wewnętrznego ani lusterek zewnętrznych. Auto
nie posiada również innych nieistotnych części, ale posiada to co najważniejsze - sprawny KLAKSON!
O godzinie 8 rano, zaraz
po otwarciu kas, byliśmy już Gizie. Szybko kupiliśmy bilety bez kolejki wstęp
50 L.E. Dla nauczycieli wstęp jest za 25 L.E (zniżka 50 %) więc okazałam polską
legitymację, która trochę różni się od legitymacji międzynarodowej, ale
powiedziałam pani w kasie, że jestem z Bulandy i tam wydaje się nauczycielom
takie a nie inne legitymacje;) potem jeszcze kilka razy uznano mój dokument,
choć nie do każdego obiektu nauczyciele mają zniżki. Wstęp do Wielkiej piramidy
kosztuje 100 L.E. Bilet kupuje się od razu przy kasach głównych i trzeba to
zrobić jak najszybciej, bo liczba wejść jest limitowana.
Jakże pięknie jest
zwiedzać to miejsce, gdy nie ma tych wszystkich grup zorganizowanych i całej
rzeszy naganiaczy oraz sprzedawców pamiątek. Można zwyczajnie obejść piramidy i
poczuć lata historii. Nasz kierowca zawiózł nas najpierw na
płaskowyż, z którego roztacza się widok na wszystkie piramidy. Jedynym minusem
był fakt, że od tej strony wczesnym rankiem widać piramidy pod słońce, a do
tego nad całym miastem i Gizą unosił się smog. Wyobraziłam sobie, jaki to byłby
widok około 18, niestety zwiedzanie jest do 17, bo o 19 startuje światło i
dźwięk.
W Gizie spędziliśmy ponad 3 godziny i nie wiem, jak można to wszystko zobaczyć w 30 minut. Obeszliśmy Wielką Piramidę Chufu (Cheopsa), która miała oryginalnie 140 m wysokości i 230 m u podstawy, ale obecnie jest o 3 m. mniejsza. Piramida waży 6 milionów ton. Maciek wszedł do środka. Giza była spełnieniem jego marzeń z dzieciństwa. Ja zostałam ze sprzętem – zakaz fotografowania. Razem weszliśmy do drugiej piramidy Chafre ( bilet 30 L.E tutaj również zadziałała moja legitymacja). Strażnicy sprawdzają plecaki, bo w 1993 roku podłożono w tej piramidzie bombę i kilku turystów odniosło obrażenia w wyniku eksplozji. Nie wyobrażam sobie zupełnie, jak mogli się czuć ludzie w trakcie wybuchu w środku tej piramidy – to musiał być koszmar. Na Zewnątrz temperatura cały czas rosła. Nie wiem, ile było stopni, ale mimo wczesnej godziny pewnie ponad 30. W środku natomiast było tak duszno i gorąco, że nikt nie wychodził z piramidy suchy. Przy takiej temperaturze, jeśli ktoś cierpi na klaustrofobię lepiej nie ryzykować. Idzie się wąskim i niskim (cały czas trzeba się pochylać) korytarzem najpierw w dół, a następnie ku górze i dociera się do komory grobowej, w której znajduje się sarkofag. Wraca się tą samą drogą. Korytarze są dobrze oświetlone, ale śliskie od potu umęczonych turystów.
Po wyjściu z piramid
zegarek wskazywał, że spędziliśmy już w tym miejscu ponad 3 godziny, a nasz
plan dnia był napięty, zatem udaliśmy się w kierunku parkingu, aby obudzić
śpiącego w swoim demonie szybkości Farka -
”hej,
hi, hallo” i inne międzynarodowe okrzyki oraz szturchania nie pomogły, obudziło
go dopiero nasze kaleczne gadanie po arabsku.
Gdy tylko wstał,
podjechaliśmy do Sfinksa. Mimo ciągłego napływu autokarów,
zdołaliśmy dopchać się do majestatycznego posągu. Po tym, co czytaliśmy o
wrażeniach spod Sfinksa, że przereklamowany, że KFC widać po drugiej stronie
ulicy, nie spodziewałam się, że zrobi na mnie wrażenie, a zrobił. Trzeba
jedynie zmrużyć oczy, żeby nie widzieć tłumów i gotowe. Dla nas Sfinks jest
piękny. A reszta no cóż…
Tu mała dygresja odnośnie
turystyki, języków i nachalnych naciągaczy. Jesteśmy pod
niesamowitym wrażeniem umiejętności językowych tego narodu. Już w Hurghadzie
okazało się, jak niesamowite zdolności językowe mają Arabowie i jak silną
motywację do nauki nowych języków. Wielu Egipcjan pracujących w turystyce mówi
płynnie (chodzi oczywiście o potrzebne w ich pracy wyrażenia, zwroty) w kilku
językach, choć nigdy nie chodzili do żadnej szkoły, nie uczyli się pisać, ani
czytać. Jestem zachwycona tym, jak szybko i z jaką łatwością przychodzi im
zapamiętywanie obcych słów i zwrotów. Po przyjeździe, okazało się, że
Egipcjanie świetnie mówią nie tylko po angielsku i niemiecku, ale płynnie
porozumiewają się w języku rosyjskim, słowackim i polskim. Na hasło „Skąd
jesteś?”, gdy turysta odpowiadał, sprzedawca miał już przygotowaną świetną i
najlepszą ofertę w tym języku, która była super okazją, w dobrej cenie,
specjalnie dla przyjaciela z Polski (czyli Bulandy, bo Arabowie nie potrafią
wymówić głoski „p”). Jednym językiem jakiego chyba nie znają to węgierski
(wiadomo dlaczego). Chcąc uniknąć takich zaczepek i nie tracić czasu na
niepotrzebnie rozmowy, opracowaliśmy następującą strategię na naciągaczy: Na
pytanie” skąd jesteś?” - odpowiadamy zgodnie z prawdą (no prawie): „Ze Śląska”. Było
to nawet zabawne - wielkie zdziwienie na
twarzach sprzedawców pamiątek, „jesteś Duńczykiem?” – pytali. „Nie, jesteśmy ze
Śląska” odpowiadaliśmy po Polsku. Od razu dali nam spokój, choć sami z
niepokojem pytali kolegów, gdzie jest
ten Śląsk? Tego języka jeszcze nie znają, choć może za rok, kto ich tam wie… Niby węgierski również jest skuteczny. Jak
już wcześniej zaznaczałam, przed przyjazdem trzeba pewne rzeczy wiedzieć, nauczyć
się sobie z nimi radzić i podchodzić do tego z dużym dystansem i poczuciem
humoru, bo Egipcjanie to przesympatyczni ludzie, którzy też mają poczucie
humoru. Czasem dowcip i szeroki uśmiech wystarczał, żeby rozbawić sprzedawcę,
który dawał ci spokój. Np., jeden chłopak usilnie chciał nam sprzedać pepsi,
choć nie chcieliśmy. Mieliśmy w butelce po lokalnej wodzie mineralnej
pomarańczowy napój, który wyraźnie zwrócił uwagę chłopaka, więc spytał, czy to
jest alkohol. Podchwyciliśmy myśl i brniemy dalej, mówiąc, że tak, to
jest wódka z sokiem i że to dobry interes, bo możemy mu ją sprzedać za 100 L.E.
Skoro on nam coś wciska, to my mu też chcemy wcisnąć, a co tam. Role się
odwróciły. Zrobiło się miło, my żartujemy i on żartuje. Czasem też, jak w czasie
jazdy taksówkarz próbował zmienić wcześniej ustaloną cenę za kurs, wystarczyło
się roześmiać i spytać, „ Czy ja wyglądam jak amerykański turysta? Daj spokój.
Płacimy tyle i już”
To miejsce nas urzekło swoją autentycznością. Piramidy zupełnie inne od tych w Gizie, ale za to turystów można by policzyć na palcach jednej ręki.
Gdy wracaliśmy kierowca zaproponował jeszcze wizytę w Memfis. Memfis w tłumaczeniu "doskonałe trwanie" niestety nie dotrwało do naszych czasów. Dzisiaj można tu podziwiać monumentalny posąg Ramzesa II i alabastrowego sfinksa. To co dzisiaj możemy zobaczyć, jest jedynie znikomym ułamkiem potęgi starożytnego Egiptu.
Wieczorem pływaliśmy po Nilu feluką, obserwując mieszkańców, którzy dopiero po zachodzie słońca zaczynają życie towarzyskie. Co jakiś czas mijały nas barwne, oświetlone lampkami, jak choinki na święta łódki, wypełnione rodzinami. W pewnym momencie podpłynęła do nas też łódź policyjna. Pytali, czy wszystko OK? Ok., odpowiadamy, a mamy się bać? Faktycznie, indywidualny turysta wzbudza tu od razu takie poruszenie? To, że mieliśmy tzw. ogon, nie ulega wątpliwości. Chodził za nami jeden pan, później zmieniał go kolejny tajniak - oczywiście wszystko dla naszego bezpieczeństwa. Raz nawet miły policjant, zatrzymał dla nas ruch pojazdów na tzw. przejściu dla pieszych (w Kairze nie licz na to, że na zielonym, to możesz bezpiecznie przejść).
Świetna relacja. Dziękuję 💙
OdpowiedzUsuńBardzo nam miło :)
UsuńEgipt to zaraz obok Turcji jeden z najczęściej odwiedzanych krajów przez rodaków. Nic dziwnego - dobre ceny, a przy tym piękna pogoda cały rok. Jeśli chodzi o zwiedzanie to poza zabytkami życie jest tam uciążliwe pod względem chaosu, jaki panuje w miasteczkach. Jak ktoś preferuje inny klimat to polecamy Stambuł.
OdpowiedzUsuń