lutego 16, 2010

Trzeci dzień w Bangkoku

Dzisiaj zwiedzaliśmy Pałac Vimanmek, czyli pałac z drewna tekowego, który był rezydencją dziadków obecnie panującego króla. Bilety wstępu to kupione wczoraj wejściówki do Wielkiego Pałacu (ważne 7 dni). Dojechaliśmy tuk-tukiem za 10 TBH zgadzając się na 1 stop w wytwórni biżuterii i kamieni szlachetnych, gdzie podglądaliśmy jak jubilerzy obrabiają kamienie. Potem już prosto do Pałacu.
Po pałacu oprowadza przewodnik, trwa to mniej więcej 45 minut. Potem byliśmy w sali tronowej, gdzie jest naszym zdaniem świetna i warta odwiedzenia wystawa Arts of the Kingom V – bilet ten co wcześniej. Same wnętrza powalają, nie mówiąc o podarunkach dla królowej, kapiących złotem, srebrem, diamentami i co tam jeszcze wartościowego jest (trony, barki, zastawy itd…), poza tym ciekawa wystawa prac podopiecznych fundacji królowej (niesamowite, wyszywane jedwabiem obrazy). Niestety w prawie wszystkich obiektach rezydencji królewskiej nie można robić zdjęć.





Dziś większość dnia spędziliśmy pod parasolem, bynajmniej (słowo to w 2013 roku stanie się znienawidzonym przez nas ;) ) nie z powodu deszczu, miejscowy patent na palące słońce. Z Vimanmek poszliśmy do Marmurowej Świątyni, o świcie Tajowie zanoszą tam jedzenie mnichom, zobaczyć tam można różne posągi przedstawiające Buddę we wszystkich postaciach (kroczący, siedzący itp.), jest tam też ogromne drzewo bodhi, które wg legendy wyrosło z pędu drzewa pod którym Budda doznał oświecenia.


Tuk-tukiem podjechaliśmy na przystań Wisuth i za 13 TBH/os przepłynęliśmy na chińską dzielnicę. Jest tam w okolicy dworca Hua Lumpong Wat Traimit, gdzie jest wielki Budda ze szczerego złota, byliśmy też w kilku chińskich świątyniach, które są niesamowicie klimatyczne, ale mniej efektowne niż tajskie. Chińskie świątynie pachną kadzidełkami, w ofierze składane są pokarmy, tajowie ofiarują raczej pieniądze. Główna ulica w chińskiej dzielnicy to istny kocioł zapachów (miłych i niekoniecznie), kolorów, dzwięków, kotów, psów i szczurów. Byliśmy tam po zachodzie słońca, kiedy ulice zamieniają się w jadłodajnie. Przypadkiem trafiliśmy na knajpkę z odcinka Makłowicza. Wygląda to tak, że kuchnia jest na zewnątrz, a klienci są w środku. Dla wygody kelnerzy przekazują zamówienia na linkach na dół do kucharzy. Wracając przechodziliśmy przez park: ciemno, menele, nie, nie to nie Polska. Park pełen ludzi, jedni biegają, inni ćwicza Tai Chi, grają w siatkówkę, ktoś w bule, alejki parku to ścieżka zdrowia, z głośników na drzewach dobiega klimatyczna muzyczka. To co Agę najbardziej urzekło: znak „zakaz harania”, co się tu od czasu do czasu spotyka ;).

Zaraz za parkiem jest Wat Suthat z posągiem Buddy, który jak dotąd wywarł na nas największe wrażenie. Trafiliśmy tam w czasie modlitwy. Przed świątynią jest Wielka Huśtawka (Giant Swing).




















Tuktukiem wróciliśmy na Kaosan, siedzimy w naszej ulubionej knajpce przy Changu i piszemy, obok leży karaluch półżywy ;) Trzeci dzień w Bangoku się kończy, jutro jedziemy dalej.










a to dopiero 9 rano, na szczęście w południe było tylko 1º C więcej















































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Pacynkowe Podróże , Blogger