Dzisiaj zwiedzaliśmy Pałac Vimanmek, czyli pałac z drewna tekowego,
który był rezydencją dziadków obecnie panującego króla. Bilety wstępu to
kupione wczoraj wejściówki do Wielkiego Pałacu (ważne 7 dni).
Dojechaliśmy tuk-tukiem za 10 TBH zgadzając się na 1 stop w wytwórni
biżuterii i kamieni szlachetnych, gdzie podglądaliśmy jak jubilerzy
obrabiają kamienie. Potem już prosto do Pałacu.
Po pałacu oprowadza
przewodnik, trwa to mniej więcej 45 minut. Potem byliśmy w sali
tronowej, gdzie jest naszym zdaniem świetna i warta odwiedzenia wystawa
Arts of the Kingom V – bilet ten co wcześniej. Same wnętrza powalają,
nie mówiąc o podarunkach dla królowej, kapiących złotem, srebrem,
diamentami i co tam jeszcze wartościowego jest (trony, barki, zastawy
itd…), poza tym ciekawa wystawa prac podopiecznych fundacji królowej
(niesamowite, wyszywane jedwabiem obrazy). Niestety w prawie wszystkich
obiektach rezydencji królewskiej nie można robić zdjęć.
Dziś
większość dnia
spędziliśmy pod parasolem, bynajmniej (słowo to w 2013 roku stanie się
znienawidzonym przez nas ;) ) nie z powodu deszczu, miejscowy
patent na palące słońce. Z Vimanmek poszliśmy do Marmurowej Świątyni, o
świcie Tajowie zanoszą tam jedzenie mnichom, zobaczyć tam można różne
posągi przedstawiające Buddę we wszystkich postaciach (kroczący,
siedzący itp.), jest tam też ogromne drzewo bodhi, które wg legendy
wyrosło z pędu drzewa pod którym Budda doznał oświecenia.
Tuk-tukiem
podjechaliśmy na przystań Wisuth i za 13 TBH/os przepłynęliśmy na
chińską dzielnicę. Jest tam w okolicy dworca Hua Lumpong Wat Traimit,
gdzie jest wielki Budda ze szczerego złota, byliśmy też w kilku
chińskich świątyniach, które są niesamowicie klimatyczne, ale mniej
efektowne niż tajskie. Chińskie świątynie pachną kadzidełkami, w ofierze
składane są pokarmy, tajowie ofiarują raczej pieniądze. Główna ulica w
chińskiej dzielnicy to istny kocioł zapachów (miłych i niekoniecznie),
kolorów, dzwięków, kotów, psów i szczurów. Byliśmy tam po zachodzie
słońca, kiedy ulice zamieniają się w jadłodajnie. Przypadkiem trafiliśmy
na knajpkę z odcinka Makłowicza. Wygląda to tak, że kuchnia jest na
zewnątrz, a klienci są w środku. Dla wygody kelnerzy przekazują
zamówienia na linkach na dół do kucharzy. Wracając przechodziliśmy przez
park: ciemno, menele, nie, nie to nie Polska. Park pełen ludzi, jedni
biegają, inni ćwicza Tai Chi, grają w siatkówkę, ktoś w bule, alejki
parku to ścieżka zdrowia, z głośników na drzewach dobiega klimatyczna
muzyczka. To co Agę najbardziej urzekło: znak „zakaz harania”, co się tu
od czasu do czasu spotyka ;).
Zaraz za parkiem jest Wat Suthat z
posągiem Buddy, który jak dotąd wywarł na nas największe wrażenie.
Trafiliśmy tam w czasie modlitwy. Przed świątynią jest Wielka Huśtawka
(Giant Swing).
Tuktukiem wróciliśmy na Kaosan, siedzimy w naszej
ulubionej knajpce przy Changu i piszemy, obok leży karaluch półżywy ;) Trzeci dzień w Bangoku się kończy, jutro jedziemy dalej.
a to dopiero 9 rano, na szczęście w południe było tylko 1º C więcej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz